Outlast sieje spustoszenie w mojej głowie i moralne dylematy

Mogą pojawić się intensywne spoilery Outlast i Outlast Whisteblower, więc jeśli chcecie zasiąść do tych tytułów, które są horrorami, uprasza się o nie czytanie i nie psucie sobie wątku fabularnego. Ta gra to głównie fabuła.

   Co się musi stać, żeby gra poruszyła mnie na tyle, aby powstał o niej tekst, nie związany z jakąś pseudo recenzją? Musi być Outlastem. Nie, nie żartuję. Napiszę to oficjalnie, nienawidzę grać w horrory i na szczęście, nie musiałem tego przechodzić. Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek kupi mi na urodziny, święta albo bez okazji ten tytuł, popłaczę się rzewnie. Naprawdę. I sprzedam pierwszej lepszej osobie, choćby za grosze. Nie będę w to grał!

    Ale po kolei, bo może grałeś, ale nie wiesz o co za bardzo chodziło (chociaż nie da się nie wiedzieć, jeśli się grało albo oglądało). Reporter dostaje cynk, że dawno zamknięty psychiatryk wznowił swoją działalność i coś tam śmierdzi, mówiąc kolokwialnie. Coś jest cholernie nie tak, nie wie tylko co. A jako że dziennikarski nos wyczuwa niezły temacik, to idzie tam, bezbronny, do tego psychiatryka zbadać sprawę. Ma tylko kamerę z noktowizorem. I to wszystko. Nie spodziewa się tego, co tam znajduje. Nikt by się nie spodziewał. Przysięgam, będę dostawał drgawek na sam widok jakiegoś zakładu psychiatrycznego w okolicy, przynajmniej przez najbliższe kilka dni albo miesiąc.

   Na początku, wchodzimy do tego nieszczęsnego psychiatryka i jest wszystko luzik. Spokojnie, w gruncie rzeczy. Rzeź zaczyna się, gdy są pościgi, przeciskamy się przez wentylację albo ścieki, ścieki skąpane w krwi, w flakach, w jelitach, ścieki w tym wszystkim... I wyobrażasz sobie, jak paskudnie musi to śmierdzieć. Czujesz strach na plecach, czujesz, że za chwilę możesz być mokrą plamą, nie tylko Twojemu bohaterowi oddech przyspiesza, TOBIE także, gdy jesteś zwierzyną, gdy uciekasz byle gdzie, byle zwiać, gdy robisz kółeczka wokół stołu i zastanawiasz się co masz, do cholery, zrobić. No co zrobić?!
    Albo gdy lądujemy na stosie trupów, części ciała, tu ręka, tam noga, wszystko w krwi. Gdy widzimy przez szybę w drzwiach cały pokój, wielki całkiem, uwalany właśnie w ten sposób, z urwanymi częściami ciała, z sercem gdzieś tam, walającym się, o, a tu jelito. I myślisz sobie, uciekając przez te wszystkie korytarze, rozpaczliwie szukasz wyjścia z tego całego cyrku, myśląc "Kto, kurwa, wymyślił tę grę, co się tu, kurwa, dzieję, ja pierdolę, zabierzcie mnie stąd?!". Wczuwasz się. Wczuwasz tak bardzo. I nie tylko Ty tak myślisz. Po kilku pierwszych minutach spędzonych w ośrodku, gdy widzisz kilka trupów, oszpeconych pacjentów i spotykasz już dwóch albo trzech wariatów, którzy chcą Cię zabić Twoja postać, nasz kochany dziennikarz stwierdza to samo - pieprzyć sprawę, CHCĘ STĄD WYJŚĆ! Szkoda, że to nie jest takie proste.
   Z kolei dodatek, Whistleblower wyjaśnia, jak nasz kochany dziennikarz dostał się w ogóle do tego ośrodka dla obłąkanych. W wyniku donosu od pracownika tej placówki. Prawda o tym przeklętym miejscu wychodzi na jaw i pacjenci buntują się, dzięki czemu krwawo i brutalnie zabijają niemal całą miłą zgraję personelu. Przeżywa nasz bohater, który wraz z tym, im głębiej wchodzi w ten świat, tym gorzej, jest gorzej, coraz gorzej. Wierzcie mi, momentami nie będziecie mogli wierzyć w to, że ktoś miał tak chory umysł i wymyślił Outlasta i dodatek do niego, naprawdę.

 SPOILER
   Pomijam tak bardzo fakt, że Outlast kończy się w najgorszy z możliwych sposobów. Już jesteś tak blisko wyjścia, dzieli Cię dosłownie kilka kroków do drzwi, już je masz, czujesz to, czujesz tę desperację... I nie, kurwa, nie ma. Drzwi się otwierają i dostajesz kilka kulek w klatkę piersiową, ot co. I do piachu, chociaż byłeś tak blisko, żeby wyjść, tak blisko!
   W DLC jednak zastanowiło mnie jedno. Jak wyżej napisałem, Whistleblower wyjaśnia skąd ten "cynk" dla naszego kochanego i martwego już dziennikarza. Dlaczego ktoś skazał go na to samo piekło? Z jakiego, niech go szlag, powodu? Padło pytanie, a raczej stwierdzenie. Możesz wysłać wszystkie materiały, jakie masz na ten ośrodek i rozpętać piekło. Piekło w mediach, piekło dla firmy, która te wszystkie eksperymenty na chorych finansuje i pozwala na to, piekło dla siebie i własnej rodziny, ponieważ bądź pewien, oni nie odpuszczą. Nie zostawią tego tak po prostu, będą nękać Ciebie i Twoją rodzinę, Twoich bliskich. Zrobią wszystko, byś za to zapłacił. Ale oczywiście, możesz wysłać te materiały. Pracownik wysyła. Zadałem pytanie sobie i znajomej, co my byśmy w takiej sytuacji zrobili. Bez wahania powiedziałem, że nie wysłałbym. Nie skazałbym swojej rodziny na coś takiego. Ale z drugiej strony... Wiecie o co chodzi. Tam byli naprawdę bezbronni ludzie, chorzy psychicznie, których wykorzystywano. Gwałcono ich przestrzeń osobistą, ich samych, robiono na nich eksperymenty, które zmieniały ich na całe życie, oni się tam zabijali, zabijali innych, nad tym nie było żadnej kontroli. To istne piekło na ziemi, masakra, jedna wielka masakra. I to my władamy możliwością - czy ludzie mają się o tym dowiedzieć, dzięki czemu może nikt więcej nie zapisze tam swoich bliskich, może nigdy więcej już tam nikt nie pojawi się i nie zginie. Czy wręcz przeciwnie, zachowujemy nasze traumatyczne przeżycia dla siebie i nie dzielimy się tym z nikim. Jaka byłaby Wasza odpowiedź? Trudna moralnie decyzja, prawda?

    Nie cierpię końca Outlasta, jest najmniej logiczne ze wszystkiego. To jak pokazać małemu dziecku ciasteczko i w ostatniej chwili, gdy już po nie sięga i wie, że może je wziąć... wtedy chwycić je i zjeść samemu. To jest dokładnie to samo uczucie rozżalenia, wściekłości, smutku i bezsilności. Zrobiłem wszystko, przeżyłem, a i tak musiałem zginąć. Durna logika durnej gry!
   Ale jest tak dobra, że momentami zapominasz, iż to tylko gra. 

Outlast:

Outlast Whistleblower:

   Cała seria Outlast przeznaczona jest tylko dla ludzi o mocnych nerwach i żołądkach. 

`ciepło ucieka, czas je gonić

    Gdy byłem mały święta kojarzyły się jakoś cieplej. Nie znam powodów, dla których tak było. Może to kwestia mieszkania, chociaż chyba niekoniecznie, bo przecież nieważne gdzie jesteś, ważne jest z kim. Może to kwestia tego, że w tym roku było jakoś wyjątkowo smutno. I w tym roku wyjątkowo dużo osób pytało mnie, jak minęły mi święta. Dobrze, co mam Wam powiedzieć, kochani? Że pomimo jakiegoś tam uśmiechu nie było wcale tak szczęśliwie? Że idea ciepła i miłości wcale mnie nie dotyczy?
    Współczułem komuś, kto miał bardzo podróżujące święta, ale w zasadzie wolałbym je spędzić tak, a w dalszym ciągu czuć tę czułość i miłość, której łaknie przecież każdy człowiek, niż spędzać ten czas z człowiekiem, którego nie lubię, z koleżanką i matką, która chociaż się stara, to chyba stara się trochę za bardzo i nie w tę stronę. To nie był rodzinny czas. Nieistotne jest to, czy wierzę w całą religijną otoczkę Bożego Narodzenia, czy nie. Sądzę, że ten czas powinien być ciepły, czuły, miły. Taki, który będziemy wspominali z uśmiechem. Nie z łzami w oczach.
    Tymczasem siedzisz tu, Dawid. Drugi dzień świąt, jesteś sam. Żałujesz, że nie założyłeś się z matką, bo znowu miałeś rację - mówiłeś jej, że z pewnością właśnie teraz sobie pojedzie do swojego faceta i miałeś rację, chociaż ona mówiła, że przecież tak nie będzie. Z tej twojej racji przynajmniej wynikłyby pieniądze, za które mógłbyś kupić sobie towarzystwo. A tak, ani towarzystwa, ani ciepła, ani miłości.

    Są takie momenty, gdy człowiek czuje się bardzo samotny, chociaż wokół niego są ludzie. Moja Wigilia taka była. Fałszywe składanie życzeń, bo nie masz pomysłu, co możesz powiedzieć. Albo czekasz, aż druga osoba zacznie, a ty skwitujesz to "Nawzajem". Albo "wzajemnie", żeby zaszokować.
Pytam matki, czy wróci do czasu Sylwestra, bo przecież w środę jadę do Warszawy i nie będzie mnie. Ona mówi, że oczywiście i co ja sobie myślę. Milknę, ale moje oczy mówią jej chyba wszystko. Mówią, jak bardzo smutny i rozczarowany jestem tym, że znowu mnie zostawia. Przyzwyczaiłem się do samotności, tak sobie mówię. Nie mieszkam już z nią, sama o tym zadecydowała. Ale brakuje mi kogoś, czegoś. Nie mam nawet psa, który mógłby spojrzeć na mnie, połasić się, zapiszczeć, że chce na podwórek. Kogoś, kto by mnie swoją prostotą tak zwyczajnie wyciągnął z smutku, w jaki nieraz zdarza mi się popaść. Jestem tylko człowiekiem, każdy ma swoje słabsze dni.

   Złudnie spodziewałem się, że te święta dadzą mi siłę. Ciepło, którego jak się okazuje potrzebuję. Ale nie było tak. A szkoda.
Najgorsze uczucie? Kiedy wchodzi do pokoju matka, widzisz ją. Nie przychodzi wziąć Twój napój albo łyka herbaty. Nie. Siada obok Ciebie, na łóżko, zerka na monitor laptopa. I już wiesz, że jest coś, co ona chce Ci zakomunikować, ale nie do końca wie jak. Uśmiechasz się gorzko, bo wiesz o co chodzi. Ułatwiasz jej to. "Jedziesz", mówisz. Nie pytasz, stwierdzasz fakt. Ona przytakuje. Ale stara się brzmieć pozytywnie, entuzjastycznie. Pyta się Ciebie, czy zamrozić rybę po grecku, rybę smażoną, czy zamrozić bigos. Odpowiadasz zdawkowo, na wszystko proste "Tak.". A wtedy ona siedzi dalej i wiesz, że chce powiedzieć coś więcej. Ale te słowa nigdy nie zostają wypowiedziane, tchórzy. Patrzy na Ciebie, Ty nie patrzysz na nią. Wychodzi. Słyszysz poczucie winy. A sam starasz się zamaskować smutek.

   Wypijmy za smutek. Niech odejdzie w końcu precz. Wypijmy za łzy. Za śpiew, za kobiety, za seks. Wypijmy za siebie. Bo nie możesz powiedzieć drugiej osobie więcej, niż ostrzeżenia. Nie możesz wyperswadować innej osoby z głowy kogoś bliskiego dla Ciebie. Ona wie, dlaczego powinna coś zostawić, ale serce chce, czego chce.

Nigdy jakoś szczególnie Seleny nie lubiłem, ale tekst piosenki jakoś szczególnie pasuje do mojej matki. I może do mnie trochę też, ale nie chcę się do tego przyznać.


Wśród gier skacze morth - Dragon Age II

gry-online.pl
   Czytając recenzję mojego pióra poprzedniej części, Dragon Age: Origins zapewne wiecie, że po zakończeniu całej gry czułem ogromny niedosyt. Długo w zasadzie zastanawiałem się, czy dobrym pomysłem jest wydać kilkadziesiąt złotych na "dwójeczkę". Zaryzykowałem. Trzy dni później była promocja na Originie i zapłaciłbym zamiast sześćdziesięciu - dwadzieścia złotych maksymalnie, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz.

    Dragon Age II posiadam wraz z jednym dodatkiem DLC, Czarnym Emporium. Co wraz z nim? Dostajemy mabari i dodatkową lokację w formie sklepiku, zmiany swojego wyglądu (ale nie płci), ciekawe i całkiem silne elementy wyposażenia naszych bohaterów.

   Dragon Age II to kolejna część wspomnianej wcześniej jedynki produkcji BioWare. Światowa data premiery to 8 marzec 2011, w Polsce nastąpiło to trzy dni później. Tym razem nie jesteśmy wcale Szarym Strażnikiem. Akcja rozpoczyna się w momencie wybuchu Plagi, aby w dalszej części było już "po". W zależności od tego, jakie decyzje podjęliśmy w części pierwszej lub jaki scenariusz domyślny wybraliśmy, tak też będą wspominać Szarego Strażnika. Jedynym dostępnym wyborem jest rasa człowieka, bowiem jesteśmy Howke'm, pozbawionym pieniędzy i domu uchodźcą z Fereldenu, który podczas pomiotów zalewających rodzimy kraj ucieka z rodziną.
   Fabuła obejmuje dziesięć lat życia bohatera, podczas których zdobywamy prestiż, posłuch, sławę, pieniądze, przyjaciół i wpływy. Oczywiście nie wszystko będzie cudne i znajdę przynajmniej jedną sytuację we wspomnieniach, gdzie ściskało mnie za serce. Całą historię naszej chwały opisuje Varik, towarzysz naszej przygody i przyjaciel lub wróg - w zależności od tego, jakie będziemy mieli z nim relacje. Gra jest podzielona na trzy akty, każdy z nich jest widoczny, ale nie wielkim napisem. Oddzielają je wielkie wydarzenia, zmieniające praktycznie wszystko.

   Walka jest bardzo ważną i istotną kwestią Dragon Age. Muszę przyznać, że dużo przyjemniej walczy się każdą z klas - tak jak w "Origins" miałem kłopoty z wojownikiem i niezbyt radowała mnie walka tą klasą, tak tutaj wszystko chodzi płynnie, przyjemnie. Animacja ataków bardzo przyjemna, nawet tych automatycznych, niezależnych od czarów. Zostałem oczarowany machaniem kosturem i uderzanie nim o podłoże. Czasem naszemu bohaterowi brakuje trochę ekspresji na twarzy. Finishery już nie są tak widowiskowe i w zwolnionym tempie, jak w przypadku jedynki. Teraz jest krótka scenka filmowa kończąca walkę z potężniejszym przeciwnikiem, w której to zawsze Howke odgrywa główne skrzypce. Mnie by nie przeszkadzało, gdyby walkę zakończył Varik potężnym bełtem z kuszy albo Avelina, dając potworowi tarczą po łbie.

   Odnoszę wrażenie, że jeszcze bardziej odczuwamy znaczenie naszych wyborów. Szczególnie było to zauważalne w momencie, gdy mieliśmy wybór wziąć winę na siebie lub powiedzieć, że tak po prostu wyszło przy ostatnim zadaniu Merrill w trzecim akcie. Albo zmuszeni jesteśmy do zabicia całej wioski elfów, albo ugodowo załatwiamy sprawę i nic się nikomu nie dzieje zbyt wielkiego.
   A skoro już jesteśmy przy naszych towarzyszach, moje serce szczególnie skradł Fenris. Nie mam pojęcia dlaczego, ale jest absolutnie uroczy. No i ma interesujące, intrygujące tatuaże na ciele. Może po prostu mam słabość do elfów. Trudno mi znaleźć przyczynę, ale fakt faktem bohaterowie tu mają bardzo wyraziste osobowości. Varik, przezabawny krasnolud, jajcarz, genialne teksty. Niejednokrotnie zdarzyło mi się śmiać do łez, a już rozmowy pomiędzy nim, a Fenrisem - miód na uszy! Nasz brat lub siostra - w zależności od klasy postaci, jaką operujemy w przypadku Howke'a - to dwie różne osobowości. Z siostrą mamy świetne kontakty, a brat nas nie znosi. Andres, mag, który pragnie wolności wszystkich magicznych jednostek prawdopodobnie może Was zaskoczyć. Piękna piratka z nieprzeciętnym, flirciarskim sposobem bycia. Trochę taka damska, nieco gorsza wersja Zevrana Aranai z części pierwszej. No i wspomniana już Merrill, wyobcowana, nieakceptowana w swoim klanie, ale nader wszystko urocza. Byłbym zapomniał o Avelinie... Niemal od początku z nami. Szczerze przyznam, intrygująca postać. Podoba mi się ta niezwykła różnorodność osobowości, jeszcze bardziej wyrazista, niż w przypadku części pierwszej.
Drobną rzeczą, na którą zwróciłem uwagę to fakt, że nasi towarzysze przemieszczają się. Wchodząc do domu Howke'a zobaczymy psa leżącego przy kominku, innym razem koło stołu. Matka będzie stała w różnych pokojach, brat będzie na naszych oczach chodzić to tu, to tam. To bardzo sympatyczne.

   Dużym minusem jest długość gry. W przypadku części pierwszej główny wątek i poboczne zajęły mi jakoś koło siedemdziesięciu godzin. Tutaj tylu nie uzyskałem, niestety. Czterdzieści pięć, może pięćdziesiąt w przypadku dwójki to dużo, naprawdę dużo za mało. Byłem rozczarowany tak krótką grą, wspaniałą, oczywiście, ale niezwykle krótką. Nastawiałem się na minimum siedemdziesiąt godzin nieprzerwanej zabawy, a tu...
Upierdliwy był brak możliwości konwersacji z naszymi towarzyszami w każdej chwili, w której tylko byśmy chcieli. Bardzo niewygodne. Możliwe to jest tylko podczas wręczania podarków, których jest znacznie mniej, a także zadań, które dostajemy.
(Edycja 22.12.14 r.)Minusem, o którym zapomniałem wspomnieć wcześniej, to bardzo ubogie projekty wnętrz. Do jakich podziemi byśmy nie weszli, każde będą wyglądały tak samo, tylko inne przejście może być otwarte. Jaskinie - identyczne, zero jakichkolwiek zmian. To bardzo upierdliwe, biorąc pod uwagę przygodę z jedynki, gdzie każde miejsce było całkowicie nowe. Tu, niestety, odczuwamy w końcu zmęczenie brakiem nowości w tej kwestii.

    Tak jak w przypadku odczuć po przejściu "Origins", tak i teraz czuję niedosyt. Inkwizycja dostępna już w sprzedaży, ale niestety sprzęt nie pozwala na cieszenie się ogromem świata przedstawionego. Być może innym razem. Dragon Age II powinna być dużo dłuższa w moim odczuciu. Spodziewałem się naprawdę więcej czasu spędzonego w tej historii, to mnie rozczarowało bardzo, bardzo mocno. 

9/10

Nominacja dobrych myśli, czyli kilka wspomnień, które ogrzeją nas w zimne dni.

    Dużo niezbyt pozytywnych rzeczy ostatnio się wydarzyło. Dużo problemów, sporo niepokoju. Jest jesiennie, a może już nawet zimowo. Tu, gdzie mieszkam od początku listopada prószy co jakiś czas śnieg. Dziś wyjątkowo intensywnie wieje też zimny, przenikający do każdej kości wiatr. Zdecydowanie brak w tym pozytywnych emocji. Szybko robi się ciemno.
   Zabawa wymyślona przez Asik. Prosta, niezbyt skomplikowana, ale ciepła. Polega na napisaniu kilku słodkich, miłych wspomnień z Waszego życia, które sprawiają, że na ustach maluje się uśmiech, a w sercu chłód ciemnych dni i przygnębienia rozpuszcza się choć odrobinę. Coś, co ratuje Was przed chandrą, może dołkiem. Wspominacie ciepłą chwilę, która już się wydarzyła i to daje Wam siły, aby podnieść się i z uśmiechem iść do przodu.
    Nominowany zostałem przez Fridę (kopnę Cię, jak już mówiłem, bo kurde belka... właśnie dlatego).

    Wszyscy sypią datami, a ja nie mam pojęcia, kiedy z trudem przypomniane sobie wspomnienia miały miejsce konkretnie. Właśnie, naprawdę ciężko było mi cokolwiek wydobyć i już sądziłem, że jestem smutnym, wybrakowanym egzemplarzem bez ciepłych uczuć.

#1. W telewizji leciał boks, a później wresling. Pamiętam, jako mały chłopiec na dmuchanym materacu bawiłem się z ojcem w zawody. Było przy tym dużo śmiechu. A później graliśmy w Tekkena. I pamiętam, że kochałem chodzić w jego wielkich swetrach, były zawsze cieplutkie i miękkie.

#2. Mając czternaście lat po zmroku siedziałem z Dave'm (ówczesny najlepszy przyjaciel, z którym traktowaliśmy się jak bracia) w Parku Branickich na ławce pod mostem. Było ciemno, pamiętam, że piliśmy słodkie, smakowe piwo. Leżałem na ławce z głową na kolanach Dave'a, on bawił się moimi włosami i... całował się z swoim partnerem, a ja pisałem z ludźmi smsy. Było może odrobinę niezręcznie, ale w dużej mierze to ciepłe wspomnienie. W końcu miłość, uczucie. Ciepło.
    Albo lepsze! Też mając czternaście lat w tym samym parku na trawie siedzieliśmy z kilkoma osobami i zawsze rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki, śpiewaliśmy. Cóż, potem się okazało, że kumplowali się tylko przez wzgląd na Dave'a, ale i tak to było... miłe.

#3. Również z Dave'm. Był weekend, słoneczna sobota. Dzień wcześniej piliśmy słodkie wino. W pidżamach przy muzyce płynącej z domu biegaliśmy po trawie i śpiewaliśmy piosenki Beyonce i Jeffree Stara. Nie, nie żartuję.

#4. Każdy moment, w którym spała ze mną w łóżku Saba. Kochany psiak. I moment, kiedy mama mówiła, że już nie nauczę jej niczego, bo to stary pies. Dwie godziny później wiedziała jak podawać dwie łapy oraz najpierw jedną, a potem drugą. Dało się? Dało.

#5. Pierwsze spotkanie z I. Spóźniłem się i czekał na mnie od pół godziny albo odrobinę dłużej. Gdy w końcu się pojawiłem, był ewidentnie przestraszony. Pewnie myślał, że go wystawiłem. Pamiętam, że przytuliłem go do siebie. Na początku bardzo się spiął, ale zaraz rozluźnił i... popłakał się. Nie wiem jak długo staliśmy tak. Był październik, ale już leżał śnieg. Było strasznie zimno, ale zupełnie nie zwracaliśmy na to uwagi. Przytulałem go mocno i to była taka ciepła chwila. Pamiętam, że powiedziałem coś typu "Jesteś prawdziwy i tak samo piękny, wow". Zawstydziłem go.

#6. Pierwszy pocałunek. Zarówno z I., jak i w ogóle. Wyszliśmy właśnie z restauracyjki sushi. Strasznie się jakoś... bałem tego. Bałem, że popsuję. Ale pomyślałem sobie, że jak nie teraz, to nigdy się na to nie zdobędę. Zrobiłem to z zaskoczenia. A on się odsunął i ledwie musnąłem jego wargi. Rany, jaki byłem zażenowany przez kilka chwil. Naprawdę, chciałem zapaść się pod ziemię. A gdy zrozumiał co chciałem zrobić niewiele myśląc sam mnie pocałował, a potem się roześmiał.
Jak wróciliśmy do domu, usiadł mi na kolanach i pamiętam, że... tak. Całowaliśmy się. Byłem tak strasznie, strasznie nieporadny. Ale chyba mu to nie przeszkadzało.

#7. Z I. bawiliśmy się kostkami do seksu. Na jednej stronie jest co trzeba zrobić (possać, pocałować, dotknąć, pomasować) a na drugiej część ciała. Było zabawnie i... ciepło. Zdecydowanie ciepło. W zasadzie mogę tu wypisać wszystkie chwile z I., bo właśnie one grzeją mnie najbardziej.

    Z nominacjami dalszymi będzie gorzej, niestety. Wobec tego niech każdy, kto to przeczytał czuje się nominowany i koniecznie dajcie mi znać o swoich postach na temat Waszych ciepłych, czułych wspomnień.
A Ty, Kordian, masz każdemu swojemu bliskiemu przyśnić się i opowiedzieć o ciepłych wspomnieniach. Właśnie tak, Indie. Słodkie przezwisko, trzeba przyznać. Ha, tylko nie bij za to, że nazwałem Cię słodkim!

`alejka wspomnień

    Dawno temu ostatni raz miałem tak wielką ochotę wyjść z domu i przejść się. Nie powstrzymał mnie chłód nocy, późna, nocna godzina, ani fakt, że musiałem się z mieszkania wykraść, bo akurat matka przyjechała na noc przenocować.
    Czasami czytasz pewne zdania po raz pierwszy i nie reagujesz na aluzje w nich zawarte, chociaż rozumiesz je. Gdy jest za późno, żałujesz braku decyzji. Piszę z autopsji, bowiem po przypomnieniu mi, że coś takiego jak Liebster istnieje (zabawa blogowa, zadajesz dziesięć pytań, nominujesz kogoś, aby odpowiedział i tak w kółko) spowodowała, że w kwietniu i ja pokusiłem się o prośbę na kilka pytań Królika. Dużo ostatnio o nim, ale cóż... Chcę w jakiś sposób nadrobić? Chociaż wiem, że to złudne pragnienia, nierealne.
    Co w tym wszystkim jest najgorsze? Z jakiś przyczyn postanowiłem przypomnieć sobie jego odpowiedzi. Zgodził się, abym posłuchał jak śpiewa, nawet żeby nauczył mnie grać na gitarze... i przesłać może jakieś nagranie koncertu. Wyciągał dłoń, a ja się bałem jak skrępowany gówniarz.
    Tak, dużo negatywnych emocji spowodowało, że nie mogę zasnąć. Musiałem wyjść na świeże powietrze jak stoję, w bluzie i dresach, narzuconym płaszczu, niedbale owiniętą szyją. Poczuć tę ciszę nocy, spokój. Obserwować zachmurzone niebo, z jednej strony jaśniejsze, niż z drugiej. Uspokoić się. Nigdy chyba tego nie robiłem. Nie przypominam sobie. Za czasów, gdy miałem psa, może. Bo wtedy trzeba było wyjść na spacer nawet o północy. Ale wiele lat minęło.
    Poskutkowało. Cisza, spokój. W dalszym ciągu poczucie winy, ale wiem, cały czas wiem, że nie mogę ciągle o tym myśleć.
    Ja żyję, on nie. Nieważne jak niesprawiedliwe w moim odczuciu to jest. Zmarnowałem szansy, ale na to już za późno. Dobrze wiedzieć, że noc dalej działa uspokajająco. Dobrze wiedzieć, że dwadzieścia minut o drugiej trzydzieści sprawi, że wyciszę się i uspokoję, chociaż trochę.

    Przy tym spacerze przypomniało mi się, jak mając kilka lat wstecz miałem przygodę z tabletkami. Zdaje się, że jakoś wtedy pierwszy raz wywalili mnie ze szkoły. Były wakacje. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się za bardzo żyć. Popularny wtedy był Acodin - zwykłe tabletki na kaszel, które w dużych ilościach działały trochę jak narkotyki.
    Pamiętam, że wziąłem kilkadziesiąt i poszedłem na dwór, bo znajoma mnie zawołała. Stałem pod sklepem i śmiałem się z byle gówna, a jak powiedziałem jej dlaczego, nie chciała mi uwierzyć. Myślała, że blefuję. Pamiętam, jak biegałem i udawałem samolocik. Rozumiecie, biegałem po osiedlu totalnie naćpany lekami. Co najdziwniejsze, owszem, śmiałem się. Ale wewnątrz wcale nie było mi zabawnie. Robiłem jedno, myślałem drugie. Nie chciało mi się śmiać, nie czułem się szczęśliwy albo rozbawiony. Raczej smutny i żałosny, ale na ustach kwitła radość. Próbowałem włamać się do własnego domu przez okno, bo zamknięto drzwi, a ja zapomniałem kluczy. Co musiała pomyśleć babcia, która mnie w takiej pozycji znalazła, nie wiem. Może wolę nie wiedzieć.
    Pamiętam, że matki nie było w domu. Zadzwoniła do mnie, może tknięta przeczuciem. Była na mnie wściekła. Upewniła się, że idę spać. Zasnąłem. Poranek był jednak okropny. Obudziłem się o czwartej rano, był już wschód słońca, a ja czułem się jak kupa gówna. Dosłownie. Bolał mnie brzuch tak bardzo, jakby wwiercało się coś w sam środek. Było mi niedobrze i gorąco, bardzo gorąco.
Siedziałem przez co najmniej godzinę na schodkach przed drzwiami do mieszkania na podwórku, bo inaczej nie potrafiłem tego zdzierżyć. Myślałem sobie, że nigdy więcej. Przyjechała mama o szóstej rano, wściekła jak sama cholera. Myślała, że piłem alkohol i po prostu się najebałem jak meserszmit. Gdy okazało się, że to leki zabrała mi je, wyrzuciła i... sam nie wiem. Nie poszedłem kupić drugich. Może uratowała mi życie. Pomimo tego, że czułem się okropnie, to chciałem wziąć jeszcze raz. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że wcale nie czułem się dobrze pod wpływem, chciałem po raz kolejny.
    Być może ocaliła moje życie. Może sprawiła, że dalej tu jestem.
    Gdy zasypiałem pod wpływem tabletek przez ułamek sekundy miałem myśl, że mogę tego nie przeżyć. Nie bałem się. Ale było mi trochę szkoda takiej ewentualności. Bo czy powinienem umrzeć od młodzieńczego buntu, od problemów, od depresji?

`nie wierzę, ale się dzieje

    Nigdy nie wierzyłem w duchy. Widziałem je, słyszałem, ale nie wierzyłem. Nie wierzę dalej. Czułem ich obecność, czułem spojrzenia, ale nie wierzyłem.
    Nigdy nie wierzyłem w klątwy. Ani w to, że moja matka jest wiedźmą, a ja czarownikiem po niej. Nigdy nie wierzyłem w to, że można kogoś przekląć i faktycznie ta osoba będzie odczuwała tego skutki. Nigdy nie wierzyłem w tego typu nonsensy - tak, bo dla mnie cały czas to były nonsensy. Są dalej.

   Październik, listopad, grudzień. Każdego roku od kiedy skończyłem dziesięć lat. Zawsze musiało coś wydarzyć dla kogoś z moich bliskich albo takich, których chciałbym, by byli bliskimi, ale nigdy nie miałem odwagi... Nigdy nie złamałem wtedy nogi, nie skręciłem nadgarstka, nie wpadłem pod samochód. To wszyscy wokół... Odszedł ojciec. Olał mnie ktoś, kogo uważałem za przyjaciela. Rok później ktoś, kogo uważałem za przyjaciółkę. Kolejny rok, moja suczka zachorowała na raka i zmarła piątego grudnia, później zmarła prababcia, wyrzucili mnie ze szkoły, potem rzucił mnie Igor w październiku. A teraz...

    Jestem już zmęczony. Już mam dosyć. Ile jeszcze? Tylko mi się wydaje, tak po prostu układa się los, czy naprawdę coś tu nie gra?
    Dziesięć lat widziałem śmierć. Każde negatywne wydarzenie w jakiś sposób oddziaływało na mnie, chociaż broniłem się rękoma i nogami, aby tego po sobie nie poznać. Nie pokazać siebie w stu procentach.
Tak mnie nauczyło życie. Jeśli pokażesz siebie, zostaniesz zniszczony. Nie umiem inaczej. Chciałbym potrafić, ale... ale nie potrafię.

    Co gorsza, za każdym razem coraz trudniej jest się mi pozbierać. Coraz gorzej łapać powietrze, coraz trudniej osiągnąć choćby najmniejszą równowagę. Dłużej ściska coś za gardło, dłużej chcą płynąć łzy. Dłużej nie umiem wrócić do siebie, osiągnąć katharsis.
    Czasami myślę, że ten świat nie jest dla mnie. Nie potrafię w nim funkcjonować. Łamię się coraz częściej i coraz trudniej jest wstać. Coraz trudniej żyć. Patrzeć w gwiazdy. Niekiedy nawet zaśpiewać, chociaż przecież robiłem to już jako mały chłopiec, zawsze. To zawsze było naturalne. Tak jak pisanie.
Coraz trudniej.

by morth
z myślą o Króliku

Kordian Królik - nieznany, a jednak kochany.

    Może widzisz teraz moje łzy. Sam nie wiem. Zawsze powtarzałem, że nie wierzę w duchy. Nawet nie wiem, gdzie konkretnie mieszkałeś. Nie doszliśmy do tego etapu naszej znajomości. Rozmawialiśmy czasem w komentarzach, a potem była długa cisza. Każdy z nas zajął się swoim życiem. Myślałem, że przecież mam czas na to, aby do Ciebie zagadać. Planowałem, aby zrobić to przed Sylwestrem. By w końcu poprosić o jakiś kontakt do Ciebie, może byś chciał. Odnalazłeś mnie w tej blogosferze. Odezwałeś się pierwszy, wyciągnąłeś dłoń. Wystarczyło ją złapać. Zabrakło odwagi.
    Ja, ten niepokonany, pewny siebie w Internecie... W starciu z kimś tak pogodnym i różnym ode mnie przegrał. Może dlatego, że czułem. Czułem, że odkryjesz mnie całego w kilku rozmowach. Sprawisz, że będę nagi, wystawiony na rany, na śmierć, na to wszystko, przed czym bronię się od tylu lat. Nieosiągalność zawsze jest bezpieczniejsza.
   A teraz, w końcu pokonany pomyślałem, że zajrzę. Napiszę komentarz, może mnie przyjmiesz. Może będziesz chciał rozwinąć tę znajomość tak... poza tę bezpieczną, internetową sferę. I widzę ten post. Czytam pierwsze zdanie, a ciało oblewa gorąc. Patrzę na datę. Piąty listopada. Czwartego jeszcze do mnie pisałeś, odpisałem dziewiątego... ale jak to? Jak to możliwe, że już Cię... nie ma? Jak?
Nie spodziewałem się, że nie zaglądając do Ciebie zaledwie półtorej miesiąca stracę... aż tyle. Stracę możliwość, Ciebie. Nie spodziewałem się, że zwlekając z odpisaniem na ten ostatni komentarz stracę możliwość przekazania Ci czegokolwiek.
   Umierałeś, gdy ja przejmowałem się trywialnymi sprawami. Gdy ja, ignorant, grałem sobie spokojnie w grę Ty cierpiałeś.
    Wiesz co jest najgorsze, Króliku? Że dopiero teraz, kiedy od trzech godzin płaczę i nie mogę się uspokoić... dopiero teraz widzę, jak ważny byłeś. Gdzieś podświadomie. Gdzieś tam, wewnątrz, co zostało skutecznie zablokowane przeze mnie samego, aby nie słuchać tej części siebie. Tyle razy sprowadziła na mnie nieszczęście, czemu tym razem miałoby być inaczej? A może miałoby. Może tak.
    Nie wiem, czy rozmowa ze mną sprawiłaby, że byłbyś silniejszy. Pewnie nie, kimże jestem? Ale tęsknie, już teraz. Jak zwykle, mój refleks... już dawno jesteś w ziemi, zimny, chłodny i martwy. Już Cię tu nie ma. Odszedłeś w bólu. Dlaczego dobrzy ludzie zawsze mają pod górkę?

    Myślałem, że oboje jesteśmy młodzi i mam czas dogonić Cię, zaczepić lekko chłodną dłonią. Uśmiechnąć się nieśmiało i zaproponować wspólną herbatę. Zabrakło mi tego czasu i przepraszam Cię za to, że nie miałem odwagi.

    Zawsze dawałeś piękne piosenki w postach. Swoich długich, kilometrowych postach. Teraz ja podzielę się czymś z Tobą. Zaśpiewaj ze mną o księżycu, Króliku.


    Nie mówię "żegnaj", bo zawsze będziesz żył w sercach tych, którzy Cię kochali. Powiem, że chciałbym, byś wrócił. Niczego nie pragnę w tej chwili tak bardzo, jak tego. Jak właśnie tego.

go down to the rabbit hole

    Może nie powinienem tego pisać. Może nie mogę. Miałem prawie cały rok na to, aby podjąć coś więcej. Nie zrobiłem tego. Przepraszam, chociaż to już nic nie zmieni. 

Przez filmy z morthem - "Lucy"

filmweb.pl
Tytuł: Lucy
Gatunek: akcja, sci-fi
Produkcja: Francja
Premiera: 14 sierpień 2014 (Polska), 24 lipiec 2014 (świat).
Reżyser i scenariusz: Luc Besson

    "Lucy". Szczerze powiedziawszy gdy zobaczyłem po raz pierwszy zwiastuny tego filmu, byłem więcej, niż pozytywny. Sama tematyka i pomysł wątku fabularnego bardzo mi się spodobał. Jednak po obejrzeniu sam nie wiem, czy miałem po prostu zbyt wysokie wymagania, czy zawiniło co innego. Byłem de facto zawiedziony.
    O czym? Jest dziewczyna, Lucy, która poznała jakiegoś trochę ciemnego typa. Ten bawi się w jakieś nie do końca legalne robótki. Ma dostarczyć do niejakiego "Pana Janga" pewną paczkę, ale boi się wejść do wieżowca. Podstępem zmusza do tego naszą główną bohaterkę i zaczyna się jej własne, prywatne piekło, ponieważ... "Pan Jang" to nie jest jakiś uśmiechnięty dziadek z Chin, tylko szef siatki przestępczej, która zajmuje się transportem narkotyków, a także wprowadzaniem nowych rodzajów na czarny rynek.
    Nasza główna bohaterka, jako że natknęła się niestety na taką, a nie inną sytuację uczestniczy w całej eskapadzie przewiezienia z punktu A do punktu B owego dziwnego specyfiku (który ostro daje po głowie). W wyniku nieszczęśliwego wypadku ładunek, który załadowano każdemu z przemytników w brzuchu (tak, w brzuchu) ulega uszkodzeniu, w wyniku czego dostaje się do krwiobiegu Lucy. I zaczyna się magia, ponieważ jego ilość sprawia, iż główna bohaterka wykorzystuje coraz więcej procent swojego umysłu.
    Głównym hasłem, który głosi film "Lucy" to mit, jakoby człowiek wykorzystywał tylko 10% potencjału swojego umysłu. Nieprawdziwe są one dlatego, albowiem udowodniono badaniami naukowymi (amerykańskimi), że wykorzystujemy znacznie więcej. Niemniej jednak jest to cała oś fabularna filmu - przyjmijmy więc, że tak właśnie jest. Lucy wobec tego jest niemal ponadczasowa, ponad... wszystko, ponieważ wraz ze zwiększającymi się procentami, które wykorzystuje w danej chwili osiąga zupełnie nieprawdopodobnie umiejętności, jak idealna pamięć (jest w stanie przypomnieć sobie nawet okres, kiedy była w brzuchu matki), czy rzucanie ludźmi to tu, to tam.
    "Lucy" jest dynamicznym, intrygującym tworem. Być może za sprawą naprawdę dobrej gry aktorskiej Scarlett Johansson (Lucy) i Morgana Freemana (profesor Norman). Czegoś mi jednak zabrakło. Być może głębi postaci, czegoś więcej o bohaterach albo po prostu... nie zrozumiałem zakończenia. Oczekiwałem chyba czegoś innego. Lepszego. Mocniejszego. Ciekawe było natomiast to, że z zupełnie przeciętnej i zwykłej dziewczyny Lucy przemieniła się w ponadprzeciętną kobietę, która, zdaje się, przestaje odczuwać jakiekolwiek emocje, być... po prostu ludzka. Przypomina momentami po prostu komputer - fascynujący, ale jednak bez życia.
    Oczekiwałem czegoś więcej po zapowiedziach, które były bardzo obiecujące. Być może wyobraziłem sobie za dużo, po prostu. Istnieje taka opcja. Myślałem, że to będzie przynajmniej mocna dziewiątka, ale cóż... Może innym razem.

6/10

`nieskoordynowany urodzinowy bełkot, bo mogę

    Dzisiejszego dnia kończę dwadzieścia lat. Życzenia mile widziane, jeśli ktoś takie reflektuje - nie będę o nie żebrał. Dziś jednak Facebook, telefon i skype non stop brzęczy mocą życzeń.
    Zdziwiły mnie najbardziej te, które wyrażały nadzieję, jakobym znalazł sobie kogoś (lub poznał) i zakochał się. Zastanawiam się dlaczego, do cholery, ktokolwiek miałby chcieć czegokolwiek podobnego.
    Znaczy jasne, może fajnie by było, ale to nie gwarantuje szczęścia, a ludzie sprawiali wrażenie, jakby to było właśnie to!

    Z kolei moja rodzicielka odmłodziła mnie o rok i była święcie przekonana, iż mam dziewiętnaście lat. To urocze, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że sama miała małe pretensje, kiedy jej matka nie była w stanie powiedzieć ile córka ma lat. Ach, te przewroty akcji!

    Jak, być może, niektórzy wiedzą jestem zwolennikiem filozofii "Nie graj meczy rankingowych od razu po osiągnięciu trzydziestego poziomu doświadczenia" jeśli chodzi o League of Legends.
    Sprawdza się jak widać, w końcu jestem po placemate i Silver IV, ku mojemu zdziwieniu, mnie przywitał. Kto wie, może podejmę walkę o coś więcej?

by morth

    Jakby ktoś chciał kupić mi grę (hehehehe, nie), to Steam i Origin - Dracjonis.

`niemowlak?

    W przeciągu ostatniego roku sporo moich koleżanek z czasów podstawówki lub/i gimnazjum zaszły w ciążę. Łatwo się domyślić, że wszystkie z nich są bardzo młode, ledwie dwudziestka na karku. Z pewnością dla większości w obecnych czasach nie jest to dobry moment na dzieci.
    Trzy z nich, o których się dowiedziałem są albo były w ciąży. Jedna już urodziła. Zastanawiam się, co kieruje ludźmi, którzy uprawiają seks bez zabezpieczenia...
    Z żadną obecnie nie mam kontaktu. Zniknął on, siłą rzeczy, każdy z nas odszedł w swoje drogi, zmieniliśmy się przez wzgląd na różne doświadczenia. Jedna z nich studiowała matematykę w Warszawie. Ponoć ciąża to wpadka, a ponieważ rodzice koleżanki nie chcieli nieślubnego wnuka - wyszła też za mąż. Dwadzieścia lat, małżeństwo i niemowlę.
    Kolejna podobnie. Poszła do ślubu, a trzy-cztery miesiące później urodziła syna. Trzecia z nich jest w szóstym miesiącu.

    Piszę o tym, bo dla mnie to coś... czy ja wiem, strasznego? Być może brzmi to fatalnie dla osób postronnych, ale pomijając moją awersję do dzieci, dwadzieścia lat i niemowlak to dużo za wcześnie. Ja wiem, moja babcia pytała mnie kilkakrotnie kiedy w końcu się ożenię, spłodzę syna i córkę, takie różne. Tylko że wtedy było inne wychowanie, inne czasy. Wiadomo, starsi ludzie żyją przeszłością, trochę. Ale osoby młode?
    Co taki człowiek, który uprawia seks bez zabezpieczeń w postaci tabletek, prezerwatyw, sprężynek i innych wynalazków musi mieć w głowie? Żadna z nich nie chciała mieć tak prędko potomka. Żadną z nich na to nie stać w chwili obecnej. Każda natomiast musiała zrobić przerwę w swojej edukacji lub rzucić ją na kilka lat.
   Może mnie łatwo mówić, bo w ciążę nie zajdę. Albo dlatego, że nie uprawiam po prostu seksu. Niemniej jednak chyba bym się postrzelił, gdyby okazało się, że moja dziewczyna byłaby w ciąży. Czysto hipotetycznie spekuluję, bo oczywiście nie posiadam lubej, ani nic takiego.
  Po prostu trochę mi się to nie mieści w głowie. Może dlatego, że ogólnie nie chcę mieć dzieci. Och, ja wiem, wszyscy w tym momencie potakują z politowaniem i stwierdzają, że jak przyjdzie pewien czas, to będę chciał. Nie wykluczam, ale nie zamierzam posiadać potomka. Lub potomkini. Po pierwsze, nie mogę mieć swoich, biologicznych, a po drugie, niech mnie szlag, nie byłbym dobrym ojcem. A po co krzywdzić tym kogoś niewinnego?

Wśród gier skacze morth - Dragon Age

    Oczekiwana przez przynajmniej jedną osobę produkcja, omówiona w moim wykonaniu. Dziękuję Origin, gdyż to właśnie dzięki niemu mogłem zagłębić się w ten interesujący świat, jako że jakiś czas temu była promocja, która obejmowała pierwszą część w pełnej wersji zupełnie za darmo. Dziękujemy, Origin!

   Omawiamy grę BEZ dodatku DLC, ponieważ jego jeszcze się nie dorobiłem. Gdy to się zmieni i zostanie przeze mnie pochłonięty z pewnością pojawi się kolejny tekst, odnośnie DLC, a w przyszłości liczę także na kolejne części recenzowane przeze mnie właśnie.

www.gry-online.pl
    Dragon Age: Początek (ang. Dragon Age: Origins) to produkcja BioWare z 2009 roku ( 3 listopad - Ameryka Północna, 6 listopad - Europa), dostępna zarówno na platformę PC oraz konsole. Dragon Age należy do gatunku komputerowych gier fabularnych, czyli cRPG (compiuter Role Playing Game). W tego rodzaju rozrywki kontrolujemy bohatera lub drużynę (jak w przypadku omawianej gry) po fikcyjnym świecie. Mamy możliwość spersonalizowania swojej postaci głównej, ustalenie jej wyglądu, płci, a nawet rasy.

    Gdzie jesteśmy? Pojawiamy się w zależności od naszej rasy w różnych miejscach - w przypadku magów będzie to Wieża Maginów. Niezależnie od miejsca naszego pierwszego pobytu, jesteśmy na kontynecie Thedas. Królestwo Ferelden. Kraina zamieszkiwana przez elfy, ludzi i krasnoludy. Niestety, szykuje się wojna z Plagą. Jest to zaraza złożona z potworów, orków, ogrów i różnych innych dziwnych stworzeń, ale co najważniejsze - całą tą zgrają dowodzi arcydemon. Do obrony zaangażowano tzw. Szarych Strażników. Są to specyficzni obrońcy przed Plagą właśnie. Mówi się, że tylko oni mogą powstrzymać Plagę i arcydemona. Mamy możliwość dołączyć do owego ugrupowania.

    Postanowiłem w nieco inny sposób przedstawić grę. Zapisywałem w trakcie swojej pierwszej w życiu rozgrywki Dragon Age plusy i minusy, które na bieżąco obserwowałem podczas sześćdziesięciu ośmiu godzin spędzonych świecie Fereldenu. Oto one:

PLUSY DRAGON AGE: POCZĄTEK

    Wybory. Jako że jest to cRPG zmuszeni jesteśmy do dokonywania wyborów i podejmowania decyzji. Każda z nich wpływa na przyszłość wszystkich mieszkańców Felerdenu. Każde nasze słowo ma więc jakieś konsekwencje, niejednokrotnie niezbyt pozytywne.
    Dopracowana strona fabularna, rozwinięta także o możliwość kolekcjonowania kartek Kodeksu - książki, która zawiera dodatkowe, wzbogacające całość teksty. Znaleźć w niej możemy opisy stworzeń, przedmiotów, magii i religii, kultury i historii, postaci, księgi i pieśni, notatek znajdywanych ludzi, kombinacji zaklęć, sterowania i fabularnych wątków głównych.
    Każdy członek w naszej drużynie może rozmawiać pomiędzy sobą w momencie wykonywania jakiś zadań, przemieszczania się z punktu A do punktu B. Tak na przykład łotrzyk Zevran będzie rozmawiał z Wynne, naszą lekarką o jej piersiach. Naprawdę niejednokrotnie rozwalające (pozytywnie) doświadczenie, które sprawia ogromny uśmiech na twarzy.
    Mroczny klimat całej gry sprawia, że możemy wczuć się w sytuację. Odwiedzamy mistyczne, intrygujące miejsca, podziemia krasnoludów, które są ciemne, niebezpieczne i czuć to. Wiemy, że w niektórych miejscach jesteśmy zagrożeni szybką i bolesną śmiercią.
    Długość gry. Starałem się robić jak najwięcej, ale nie wykonałem wszystkich misji pobocznych, ani nie znalazłem wszystkich części Kodeksu. Mimo to gra zagwarantowała mi sześćdziesiąt osiem godzin zabawy, sprawiła, że naprawdę się wciągnąłem w tę historię i pragnę jeszcze więcej przygód w Felerdenie.
    Grafika. Gra jest z dwutysięcznego dziewiątego roku, niemniej jednak szokujące może być to, że wygląd nie jest na najniższym poziomie. Wiele miejsc wygląda wręcz bajecznie. Na przykład podziemne, opuszczone miasta krasnoludów, zniszczona świątynia Andrasty albo niegdysiejsze budowle elfów. Naprawdę na wysokim poziomie.
    Interakcja z sztuczną inteligencją. Zdarzało się, że niekiedy NPC sam zaczepiał mnie słownie ("Hej, ty, możesz podejść, elfko?").
    Felling umiejętności. Moją główną postacią był mag, więc to nim najwięcej grałem. Niemniej jednak w drużynie miałem też inne klasy, którymi trzeba było walczyć i powiem szczerze, że każdą z nich przyjemnie się siało Mordor. Czuło się potęgę, w przypadku łotrzyków było się takim wrednym gościem, który wskakiwał zza plecy i dosłownie wbijał w nie sztylet. Ciekawie.
    Finishery. W przypadku silniejszych przeciwników (Ogry Alfy, bossy) istnieją finishery - postać, która zadała ostatnie obrażenia uśmiercające przeciwnika aktywują finisher, czyli widowiskowe zabicie przeciwnika. Nie działa to w przypadku magów, którzy używają kostura (ale już w momencie, gdy mamy specjalizację magicznego wojownika, który może używać sztyletu i broni białych jest to możliwe). Wygląda to naprawdę niesamowicie, szczególnie w przypadku ogromnego smoka, którego posyłamy na deski. No i nie tylko, bo niejednokrotnie zobaczycie, jak ktoś z Waszej drużyny lub Wy sami odcinacie przeciwnikowi łeb.
    Możliwość pauzy. Daje nam to czas na obmyślenie taktyki, wybranie umiejętności naszych postaci, które za chwilę wykonają i przygotowanie się do czekającej nas potyczki.
    Przyjaciel? Czemu nie. Po jednym z questów pobocznych w obozie Szarej Straży mamy możliwość zyskać naszego własnego psa bojowego, który będzie nas wspomagać i kochać po wsze czasy. Jest przeuroczy!
    Duża ingerencja w świat. Jak to w RPG. To, co zrobimy wpływa na całe otoczenie, kraj. To interesujące, ale i stresujące. Niejednokrotnie przyniesie nam sytuację, w której nie będziemy wiedzieli co wybrać.
    Psychoza też istnieje. Jeśli nie wierzycie, dojdźcie do momentów w Głębokich Ścieżkach, gdzie na ścianach i na podłodze będzie surowe mięso, a jedna z bohaterek pobocznych wspomni i jedzeniu twarzy własnego męża. Albo dotrwajcie też do Obcowiska i wejdźcie do Sierocińca. Wszędzie krew, głosy płaczących dzieci i piosenka jednego z nich.
    Możliwość nawiązywania przyjaźni i romansów pomiędzy naszymi współtowarzyszami. Naprawdę fajny smaczek, który nie jest tak neutralny w stosunku do całokształtu (na przykład, jeżeli nawiążemy romans z Alistarem, czyli drugim Szarym Strażnikiem to w finałowej walce może on poświęcić za nas życie).


     MINUSY DRAGON AGE: POCZĄTEK

    Niekiedy długie ekrany ładowania i spadki fpsów. Nie wiem, czy to wina kiepskiej optymalizacji, czy mojego nie najnowszego laptopa.
    Brak możliwości resetowania umiejętności i talentów - ponoć jest to aktywne na wersji konsolowej, ale PC jest smutne.
    Słaba użyteczność "taktyk". Raczej tego nie dotykałem, niezbyt dobra funkcjonalność. Brak intuicyjności w tej kwestii.
    Niedokładność w treści zadań. Niejednokrotnie musiałem czegoś szukać w Internecie, bo w zadaniu było napisane... jedno wielkie nic.
    Na karnego kutasa może też zasługiwać dubbing polski. Nie cały, ale znacząca jego część. Zevran w wersji polskiej ma głos spedalonego elfka, podczas gdy w angielskiej to bardziej... hiszpańska krew. Krasnoludy w znakomitej większości mówią dokładnie tak samo, jak elfy lub ludzie. Trochę to słabe.
    Minimalne sceny erotyczne. Wiem, że gra o seksie nie jest, jednak skoro i tak ma etykietkę, która pozwala na zagłębienie się w świat Felerdenu od osiemnastego roku życia, to trochę więcej mini scenek byłoby wskazane.
    Jeżeli wybierzesz neutralny dialog, możesz stracić coś ważnego, na przyład możliwość bycia magiem krwi.
    Przy ostatecznej bitwie miałem pewne dziwne bugi (?), gdzie skille wchodziły mi z mocnym opóźnieniem, jeżeli w ogóle. Nie wiadomo dlaczego.

    Plusem i minusem (jednocześnie) był fakt, że gdy gra się zakończyła odczułem niesamowity smutek. To znaczy, że się wczułem, czego się zupełnie nie spodziewałem.
    Więcej plusów, niż minusów, co? Gra na naprawdę niesamowitym, wysokim poziomie. I szczerze mówiąc nie spodziewałem się czegoś tak pozytywnego i naprawdę... dobrego. Rany, to było dobre, tęsknie i chcę więcej. Dużo więcej.
    Originie, proszę o kolejną promocję na DLC albo część drugą!

   Na koniec, piosenka Leliany.

10/10

`dzieciństwo w dobie Internetu i poznawanie starszych

    Gdy miałem swój pierwszy, dłuższy kontakt z Internetem miałem jedenaście-dwanaście lat. Wynikało to z tego, że moi rodzice się rozstali, w związku z czym nie miał mnie kto kontrolować. Mama pracowała, ojca już nie było, a wiadomo, że kończyłem wówczas zajęcia dużo wcześniej, niż obecnie.
    Był to czas popularności serwisu wporzo.pl (który już nie istnieje). Była to mała społeczność. Zakładało się różne tematyczne blogi i to właśnie tam powstawały pierwsze opowiadania mojego autorstwa. Tam też poznałem co to RPG, ówcześnie nazywane "rodzinkami wirtualnymi". Brało się jakąkolwiek sławną postać z show-biznesu i pisało się nią, oczywiście. Chyba najbardziej obleganymi gwiazdami to byli bliźniacy z Tokio Hotel - jeśli chciało się nimi pisać, to ewidentnie trzeba było zakładać nową "rodzinkę", bo tak zawsze byli zajęci.
   Różne osoby tam były pod względem wiekowym, subkultur i wszelkich innych kwestii. Do tej pory pamiętam kilka ksywek, jak Pixie, Marz albo Ines (a to akurat imię). Gdy zdarzyło się, że spotkałem w tym bardzo zamkniętym kręgu (gdzie każdy każdego znał) nową osobę dużo, dużo starszą od siebie (powiedzmy w granicach dwudziestu lat) to było to bardzo wielkim wydarzeniem dla mnie. Osobistym. Nie wiem dlaczego. Być może czułem się fajny, gdy ktoś tak dorosły chciał ze mną prowadzić konwersację. W tej chwili już tak nie mam, oczywiście, ponieważ obracam się w bardzo różnorodnym towarzystwie, głównie starszym od siebie. Nie robi to na mnie wrażenia, ponieważ nauczyłem się nie patrzeć na ludzi przez pryzmat ich wieku, niemniej jednak ówcześnie było to dla mnie ważne.
    Piszę o tym dlatego, że w ramach projektu, który został przeze mnie zrealizowany jakiś czas temu grałem w grę Miss Fashion. W dalszym ciągu co jakiś czas wchodzę na konto i sprawdzam co nowego. Jest tam pewna trzynastolatka, która kiedyś tam z jakiegoś powodu mnie zaczepiła (prawdopodobnie nie dowierzała, że jestem chłopakiem, co się zdarza).
    Wiecie jak to jest. Kiedy rozmawiasz z dzieckiem to ta konwersacja nie jest tak pełna, gdy wychodzę ze znajomymi na piwo, na przykład. Po prostu są tematy, które na danym etapie swojego życia ta dziewczynka nie zrozumie i są takie rzeczy, których ja już nie zrozumiem, chociaż kiedyś dla mnie też były bardzo ważne (czasami). To tak, jak z śpiewaniem. Gdy miałem osiem-dziesięć lat miałem sąsiadkę, która była ode mnie sporo starsza. Traktowała mnie protekcjonalnie, oczywiście, a ja chciałem za wszelką cenę zaprzyjaźnić się z nią. Wykorzystała mnie swego czasu, ale to już materiał na inny temat. W każdym razie bardzo lubiła włączać muzykę i śpiewać do niej, nie wydając głosu. Naśladować daną wokalistkę i udawać, że to ona nią jest. Gdy kilka razy przyszedłem do niej i ona właśnie w ten sposób się bawiła, dla mnie wydawało się to bardzo dziwne i głupie. No bo... po co to robiła? Nie mogłem tego zrozumieć. Z biegiem czasu miałem coś bardzo podobnego, nawet po dziś dzień mi to zostało. Do pewnych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć.
    Krępuje mnie to, że ta dziewczyna z Miss Fashion ostatnio spytała mnie, co bym powiedział, gdyby poprosiła o bycie jej przyjacielem. Spróbowałem wyjaśnić jej to jak najlepiej potrafię - że nie podchodzisz do człowieka i nie pytasz się go "Będziesz moim przyjacielem?", tylko to po prostu się dzieje. Tylko że... ja nie potrafię rozmawiać z tak młodymi osobami i myślę, że niespecjalnie mi to wyszło.
    Wiecie, mógłbym być bardzo chamski i dosłowny. Powiedzieć, że jest gówniarą i nie interesują mnie jej małe problemy, którymi mnie obarcza i oczekuje czegoś. Pyta mnie, jak powiedzieć koledze z klasy, że jej się podoba albo chce zgadywać jak wyglądam... Wkurza mnie, jak każde, KAŻDE najmniejsze słowo zdrabnia - człowiek, który pisze od jedenastego roku życia w jakiś tam sposób widzi "Ct?" i nie ma bladego pojęcia CO TO po prostu głupieje. A potem dowiaduje się, że to "Co tam?". Rozumiecie. Pięć literek i spacja. Ciężko napisać.
Albo czytam odpowiedź, że ona jest inna i dlatego pyta, czy chciałbym być jej przyjacielem.

    To trudne, bo wiem jakie to uczucie rozmawiać z kimś starszym, gdy samemu ma się bardzo mało lat, niemniej jednak nie mam bladego pojęcia jak wybrnąć z tej sytuacji z twarzą... no i żeby nie skrzywdzić tej małej. Jest dzieckiem w dobie Internetu. Mnie kiedyś zdarzyło się też mając dwanaście lat rozmawiać z dwudziestolatkiem i gwarantuję, że to nie było zbyt... hm. Komfortowe z perspektywy czasu.
    To tak, jak te popularne (?) filmiki, gdzie dzieci pytają jak zostać syrenką z H2O, bo naoglądały się bajki. I niemal z płaczem proszą o pomoc. Dzieciństwo to taki czas, w którym wierzy się w takie rzeczy. Przykre jest jednak to, iż ludzie naśmiewają się później z takich osób, które po prostu żyją w swoim małym jeszcze, ciepłym i bezpiecznym świecie bardzo dużej młodości. Dla nich ważne, dla nas - zabawne i głupie.
    Tylko pytanie - czy warto mieszać te dzieci z błotem za to, że są dziećmi w dobie Internetu?

`marzenia i pragnienia niech równają się celom życiowym

    Przez wiele lat sądziłem, że marzenia to takie coś, co zawsze nimi pozostanie. Wiele lat temu, gdy byłem dużo młodszy uwielbiałem śpiewać (co zresztą zostało mi po dziś dzień). Ówcześnie moim wielkim marzeniem i pragnieniem było występować przed ludźmi. Śpiewać, być wokalistą, najlepiej zespołu rockowego. Kiedy jako dziewięcio-dziesięciolatek mówiłem takie rzeczy dorosłym ("Chcę być piosenkarzem") zawsze widziałem pobłażliwy uśmiech i stwierdzenie, że to nie jest możliwe. Nie rozumiałem, dlaczego? Bo dlaczego miałoby być to niemożliwe? Z biegiem czasu nauczyłem się, że ludzie powiedzą tak na wszystko.
    W chwili obecnej priorytety się zmieniły. Nie śpiewam na tyle dobrze, aby mieć swój zespół, poza tym występy przed ludźmi strasznie mnie peszą i chyba nie potrafiłbym śpiewać przed tłumem. Zapomniałbym prędzej słów. Niemniej jednak słyszę to dalej, odnośnie moich planów. Widzę po raz kolejny pobłażliwy uśmiech. Zupełnie, jakbym marzył o rzeczach niemożliwych, jak dostanie się do jądra Ziemi, pływanie w lawie i życie jednocześnie albo coś w tym rodzaju.
    Bardzo długo uczyłem się, że jeśli coś chcę, to mogę to osiągnąć. Mając kilkanaście lat słyszałem często taką sentencję myślową "Jeśli w coś wierzysz, to dostaniesz to" albo "Uważaj czego pragniesz, bo może się to spełnić". Sądziłem, że wobec tego wystarczy tylko wierzyć lub pragnąć i wtedy dostaniemy to, tak po prostu. Bo przecież wierzę i pragnę. Sporo czasu upłynęło, nim zrozumiałem, że to nie wystarczy. Nikt nie przyjdzie do mnie i nie powie, że daje mi moje pragnienia i marzenia na tacy, tak za darmo. Nie doceniłbym tego, to przede wszystkim, a poza tym - za darmo można dostać tylko w pysk.
    Wspomniałem wcześniej o rzeczach niemożliwych. Czy istnieją takie? Przytoczone przeze mnie wyżej przykłady mogą sugerować, że tak, istnieją takie. Na przykład właśnie pływanie w lawie nago i przeżycie tego. Albo bieganie po Słońcu nago. Fruwanie w kosmosie bez skafandra. Ale jeżeli mówimy o czymś niemożliwym, zwykle nie mamy tak radykalnych rzeczy na myśli. Niemożliwe jest to, żebym dostał pracę w Białymstoku - na przykład. Czasem przychodzi mi to do głowy, bo nachodzi mnie frustracja w związku z nieudanymi poszukiwaniami. Ale to nie oznacza, że to faktycznie nie jest możliwe.
    Ludzie bardzo lubią sprowadzać coś do niemożliwości, jeśli dostanie upragnionej rzeczy jest trudne. Być może za trudne, aby zdobyć to w tej chwili. Czasem trzeba nabyć pewnych umiejętności albo pewności siebie. Być gotowym na kroki, które być może trzeba będzie podjąć. Cały trud realizowania pragnień nie oznacza, że cel jest niemożliwy do osiągnięcia.

    Każdy z nas ma marzenia, pragnienia, cele. Nie pozwólmy, aby cokolwiek sprawiło, że będziemy myśleć o tym, jak o niezdobytej twierdzy albo wyspie, na którą nie możemy się dostać. Wszystko zaczyna się w głowie.

demotywatory.pl
Inspiracja: KOLOR 

Free-to-play nie oznacza tego, co myślisz.



    Niejednokrotnie spotkaliście się z sytuacją, w której gra miała dopisek "F2P". Oznacza to ni mniej, ni więcej a właśnie "Free-to-play", czyli "darmowy by grać" w wolnym tłumaczeniu. Najczęściej spotkać to  określenie możemy przy okazji różnego rodzaju MMO, MMORPG, MOBA itd. - gier, które wymagają od nas współpracy z innymi graczami.

    Z powodu niezrozumienia co oznacza "Free-to-play" ludzie często narzekają, że w tego rodzaju rozrywce są mini płatności, które sprawiają, że nasza rozgrywka jest pełniejsza, lepsza. Skąd takie negatywne wrażenie? Przecież sama idea F2P to właśnie mikrotransakcje. Na tym opiera się tego rodzaju model płatności - tak, jest to model płatności, który występuje w grach komputerowych i nie wymaga płacenia abonamentu, wykupienia go.
    Każdy taki dodatek, bonus, który możemy sobie wykupić w grach tego typu jest opcjonalny - możemy go posiadać, ale nie musimy. Jeśli obejdziemy się bez tego, nie zablokujemy sobie możliwości rozwijania postaci (w większości przypadków, bo jak wiadomo, od każdej reguły jest wyjątek). Co może być tego typu usprawnieniem, bonusem? Na przykład przyspieszenie zdobywania doświadczenia lub specjalnych punktów, za które możemy wykupić sobie postaci (na przykład League of Legends), dodatkowe elementy rozgrywki, np. czołgi (World of Tanks) albo nieograniczone korzystanie z dobrodziejstw gry (Aion). Do tego typu niepotrzebnych z punktu widzenia rozgrywki zaliczają się także ubiór postaci, maskotka, zwierzątko, wierzchowiec; zmiana koloru włosów, oczu lub budowy ciała albo płci, meble do domku itd.

    Skąd więc wynika to nieporozumienie, w trakcie którego bardzo wiele graczy czuje oburzenie, kiedy gra utrudnia nam cieszenie się każdym jej walorem w postaci, na przykład, blokowania pewnych czynności, jak korzystanie z domu handlowego albo czatu światowego (jak w przypadku Aiona)? Myślę, że wynika to z prostej przyczyny - "free" w samej nazwie mylnie sugeruje nam, że nie będziemy musieli zupełnie niczego płacić, a dostaniemy wszystko jak na tacy. Zwykle w tego rodzaju grach prędzej czy później będziemy zmuszeni (a raczej przekonani przez korzyści z tego płynące) do wykupienia czegoś ze sklepiku gry, co ułatwi nam życie i przetrwanie.
    Zdarza się, że Free-to-play zmienia się w Pay-to-win (P2W). Niektóre gry F2P pozwalają płacić za dodatkowe, niezbędne przedmioty lub funkcje, które dają ogromną przewagę nad graczami, którzy nie zwykli wydawać pieniędzy na tego typu kwestie. Stąd też nazwa "płać by wygrać". Jeśli mam być szczery, po przygodach z Runes of Magic nie jestem fanem tego typu płatności.

    Ten system płatności ma swoich zwolenników i przeciwników. Jak wszystko. Niektórzy irytują się, że w Aionie Złoty Pakiet to w pewnym momencie nie tyle niezbędnik, co... nie, poczekajcie, jednak niezbędnik. Da się grać bez tego, oczywiście. I da się to obchodzić w jakimś tam stopniu, dawać sobie radę bez tego ogromnego ułatwienia i ukazania każdego, możliwego aspektu gry. Ale to utrudnianie samemu sobie życia. Mnie osobiście taka forma F2P irytuje. Z kolei ta przedstawiona w League of Legends nie drażni mnie tak bardzo - być może dlatego, że za walutę, którą możemy kupić za złotówki dostajemy w zamian głównie kosmetyczne rzeczy, typu nowe skórki (czyli wyglądy) naszych postaci lub wardów (inaczej totemu, który daje nam wizję na określonym terenie), dopalacze doświadczenia albo punktów zasług. Nie jest to niezbędne, jeżeli nie będziemy mieli tych upiększaczy to nic się złego nie wydarzy. Nie zablokuje nam to możliwości doskonalenia siebie i swojej gry w LoL'a, cały czas mamy szansę zdobyć niezbędne strony do run i wysoką dywizję pomimo tego, iż nie wydamy na grę ani złotówki. Jest to wygodne rozwiązanie, bo to my sami decydujemy, czy zakupimy RP, czy też nie. Nic i nikt na nas nie wymusza tego. Czujemy się więc wolni - a lubimy się tak czuć, przyznajmy sobie szczerze.
    Czasem jednak, jeśli chcemy pograć w dany tytuł musimy schować swoje przekonania w kieszeń i przystosować się do realiów. Na całe szczęście w przypadku wielu tytułów nie musimy inwestować od razu w jakieś ulepszenia, typ wspomniany już Złoty Pakiet z Aiona. Możemy grać i to my decydujemy w jakim momencie zakupimy sobie tego typu ułatwienie. W przypadku wyżej wymienionego przeze mnie tytułu stosunkowo późno kupiłem pierwszy Gold Pack. Nie byłem przekonany do gry, wobec czego nie widziałem powodu, dla którego miałbym zakupić coś i wydać pieniądze od razu. Szczególnie, że istniała duża szansa na szybkie opuszczenie gry.

    Cieszmy się tego typu rozwiązaniami i nie mówmy już więcej, że denerwują nas mikro płatności w Free-to-play, bo na tym właśnie polega ten system. To go utrzymuje i sprawia, że dana gra funkcjonuje. Pomyślcie, czy wolicie comiesięczny abonament, jak w przypadku World of Warcraft plus zakupy w sklepiku gry, czy jednak bardziej odpowiada Wam forma zapłaty za poszczególne usługi wtedy, kiedy to Wy się na to decydujecie.

Wśród gier skacze morth - Aion

    Na początek, przed właściwym materiałem chciałbym zaprosić Was do pewnego miejsca. Jeśli lubicie RPG, pisać i spędzać czas na tworzeniu fabuły jaka Wam się zamarzy to zapraszam na Rainbow RPG. Forum dopiero zaczyna, powstało dosłownie "na dniach", wobec tego niewielu jest ludzi i niewiele możecie jeszcze tam zobaczyć. Niemniej jednak poziom raczej niski nie będzie, a każdy może spróbować swoich sił i po prostu dobrze się bawić. Oczywiście także mam tam swoją postać, ale kto to jest - pozwolę sobie nie zdradzić, szukacie sami!


    Dziś porozmawiamy sobie trochę o Aionie. Jest to gra z gatunku MMORPG (massively multiplayer online role-playing game) wydana przez firmę NCsoft - firma koreańska, główny wydawca gier tego typu z Korei. Jest to gra, która łączy w sobie PvE i PvP. Świat, w którym przyszło nam grać to fantasy. Polskim developerem jest GameForge - i zanim uciekniecie w popłochu i z krzykiem na ustach, proszę, zostańcie do końca.

   Trochę historii gry. Tytułowy Aion to bóg, który czuwał nad swoją ziemią Atreią od dawien dawna. Był to zamknięty świat, a on sam oświetlał swoją mocą jego wnętrze. By stworzyć swoją ziemię piękniejszą powołał do życia ludzi i drakan, rasę, która miała ich strzec. Pokój, jak to zwykle bywa, nie trwał długo, gdyż nowa rasa pragnęła władzy. Chcieli rządzić i podporządkować sobie wszystkie inne istoty. Pięciu najważniejszych drakan zwiększało swoje siły, a także rozmiar, przez co w efekcie zamienili się w smoczych lordów, pierwszych Balaurów. Gdy bóg Aion odmówił nadania im władzy i kontroli nad innymi, zbuntowali się i wypowiedzieli mu wojnę. Zmuszany bóg stworzył dwunastu lordów Empyrean. Były to istoty boskie, które za zadanie miały strzec pokoju i Wieży Wieczności.
    Niektórzy ludzie dostąpili zaszczytu stania się Daeva i tak, jak lordowie Empyrean otrzymali zdolność latania poprzez otrzymane skrzydła. Wszystko po to, by walczyć z Balaurami. Z czasem Daeva pojawiło się tak wielu, że możliwe było stworzenie armii, którą to poprowadzili lordowie do walki. Wojna trwała milenium nim pojawiła się szansa zawarcia pokoju. Pięciu smoczych lordów zostało zaproszonych na rozmowy pokojowe, jednak nie doszły one do skutku przez zamordowanie jednego z nich przez nieznanego napastnika. W walkach, które nastąpiły później zniszczona została Wieża Wieczności, a Atreia w wyniku kataklizmu rozpadła się w pół.
    Lordowie Empyrean podzielili się. Pragnący władzy i będący przeciwko pokojowi przeszli na górną część świata. Nazwali się lordami Shedim. Pragnący pokoju przeszli na dolną część Atrei, objęli ją we władanie i obwołali się lordami Seraphim.
    Ludzie także zostali podzieleni. Żyjący po jasnej stronie światła nazwali się Elyosami, ale ich życie nie uległo wielkiej zmianie. Stworzyli miasto Sanctum. Ci, którzy mieszkają po ciemnej stronie wizualnie zostali odmienieni. Nazwani Asmodianami upodobnili się bardziej do demonów - dłonie wyglądają jak szpony, na palcach u stóp i dłoni pojawiły się pazury. Ze względu na brak dostępu do słońca i światła ich skóra stała się ciemniejsza, a oczy dostosowały się do widzenia w ciemności, nabierając czerwonej poświaty. Stworzyli miasto Panademonium, w którym zyją wraz z lordami Shedim.

    Jak wyglądają nasze pierwsze chwile w Aionie? Przede wszystkim, tworzymy postać. Do wyboru mamy dwie rasy - Elyos, który zaczyna swoją podróż w części świata Elysea lub Asmodianin, zaczynający przygodę w Asmodae. Co jest bardzo istotne, to fakt, że będziemy grali wybraną rasą przez cały czas na danym koncie; nie ma możliwości stworzyć postaci innej rasy, jeśli chcecie pograć przeciwną do wybranej przez Was za pierwszym razem, należy stworzyć nowe konto. Następnym naszym przystankiem jest wybór klasy postaci, którą zamierzamy grać. W grze istnieje sześć klas głównch i jedenaście wyspecjalizowanych. Grę rozpoczynamy od głównych: maga (mage), zwiadowcy (scout), artysty (artist), inżyniera (engineer) lub kapłana (priest). Po uzyskaniu dziesiątego poziomu doświadczenia naszej postaci możemy wybrać dalszą część rozwoju klasy, którą wybraliśmy, czyli specjalizację. Wojownik może być templariuszem (templar) lub gladiatorem (gladiator). Mag - czarodziejem (sorcerer) i zaklinaczem (spirit master). Zwiadowca do wyboru ma assasyna (assassin) i łowcę (ranger). Inżynier zostać może strzelcem (gunner) albo EterTechem (Aethertech). Kapłan może zostać klerykiem (cleric) lub kantorem (chanter). Artysta, jako jedyny, nie ma wyboru. Zawsze zostaje bardem (przynajmniej póki co). Kolejno, system edycji postaci pozwala na dostosowanie najmniejszego szczegółu avatara, którym przyjdzie nam grać. Do dyspozycji mamy zmiany uczesania i kolorów włosów, oczu, skóry. Możemy wybrać rysy twarzy, wzrost, atrybuty klatki piersiowej, umięśnienie, wielkość stóp lub rąk, a nawet głos. Zdobywanie poziomów polega głównie na wykonywaniu zadań (z ang. questów), ale także uczęszczaniu w ramach ich wykonania na pomniejsze tzw. instancje, czyli miejsca specjalne, ze znacznie silniejszymi przeciwnikami, tzw. mobami, które naturalnie mają dużo bardziej wartościowy drop, czyli lepsze rzeczą mogą dla nas polecieć po ich zabiciu, dzięki czemu uzbroimy się w nowe ubranko lub broń, co zwiększy naszą siłę i przeżywalność na polach Atreii. Maksymalny poziom postaci na obecną chwilę to 65, który to ma miejsce od czasu wydania aktualizacji 4.0.

    Co jest interesującego w tej grze? Jeśli jesteś stałym bywalcem MMORPG to nie muszę odpowiadać Ci na to pytanie, bo doskonale wiesz o co chodzi. Jeśli jednak to Twoje pierwsze spotkanie z tego rodzajem rozrywki, śpieszę wyjaśnić. Naszym głównym celem jest doskonalenie swojej postaci. Wbijanie poziomów, zdobywanie ekwipunku, przeżywanie moc wspaniałych, wirtualnych przygód, walka z przeciwnikami, poznawanie nowych ludzi.To właśnie tego typu gry pozwalają nam na zawieranie wspaniałych znajomości, często na bardzo długie lata. Fani craftingu znajdą oczywiście i tutaj ciepłe miejsce - kucharzy i alchemików zawsze potrzeba. Jest kilka profesji, które możemy opanować, dwie na poziomu mistrza, czyli największym. Zbieractwo esencji i eteru to oddzielna bajka, którą możemy dodatkowo wyszkolić także na najwyższym poziomie. Przyda się do rozwijania profesji lub handlu z innymi graczami.
    Czemu właśnie ta gra, a nie inna? W moim przypadku wybrałem Aiona dlatego, że prosili mnie o to znajomi. Po prostu, poszedłem za większą częścią kolegów. Spodobał mi się w międzyczasie motyw skrzydeł, od czasu World of Warcraft mam świra na punkcie latania w grach - uwielbiam to. Poza tym, rozbudowana możliwość spersonalizowania własnej postaci przemawiało bardzo na plus gry.
    Minusy? Istnieją, oczywiście. Jako że jeszcze kilka lat temu gra była płatna, pozostała pewna upierdliwa kwestia po tych czasach. Oczywiście, możemy grać nie płacąc zupełnie nic, ale wiąże się to z pewnymi ograniczeniami. Nie będziemy mogli komunikować się na światowym czacie z wieloma graczami jednocześnie (wyjątkiem jest grupa, legion itd., ale na przykład na kanale swojej specjalizacji albo tzw. "światowym" wypowiadać się już nie możemy), korzystanie z domu handlowego w celach kupna lub sprzedaży rzeczy także będzie dla nas niemożliwe. Wprowadzone są też ograniczenia częstotliwości odwiedzania niektórych instancji lub aren, a nawet ilości sprzedawania przedmiotów u NPC na tydzień. Rozwiązanie jest proste - zakup Złotego Pakietu (z ang. Gold Pack), który zniweluje te przykre utrudnienia. Problem w tym, że ta przyjemność trwa tylko miesiąc i po określonym czasie trzeba kupić ponownie pakiet, aby nasze przywileje się utrzymały. Na szczęście jest możliwość zakupu GP w grze od graczy za walutę gry, kinah. Istnieją też gracze, którzy mają te same przywileje, ale bez kupowania Złotych Pakietów - tzw. Weterani. Są nimi ze względu na to, iż grali w Aiona jeszcze za czasów, gdy był płatny - to takie wynagrodzenie graczy za bycie z nimi wtedy, gdy gra nie mogła się cieszyć ikonką Free To Play.
    Co z GameForge? Po przygodzie w Runes of Magic, o której także kiedyś opowiem ta firma skutecznie mnie do siebie zniechęciła. Zapierałem się rękoma i nogami, mówiłem, że nigdy więcej nie zagram w coś, co pod swoimi skrzydłami ma GF i nie pozwolę sobie nawet zaklaskać rękami, widząc tę firmę. Dalej jesteśmy ze sobą na bakier i słuchając znajomych z legionu (inaczej gildii) śmiem twierdzić, iż owa firma także momentami daje się we znaki. Ale na razie gra prosperuje i ma się dobrze. Być może przez wzgląd na to, iż jestem na stosunkowo młodym serwerze. Nie chcę ani krakać, ani proroczyć. Mam nadzieję, że developerzy nie zepsują kolejnej gry. 

    Problem leży w tym, że, jak to przystało na MMORPG potrzebni nam są do rozgrywki inni ludzie. W grze jest cała masa możliwości dojścia do wszelkiego rodzaju gildii, legionów, czy jak chcecie sobie to nazwać. W każdym razie, jest możliwość bycia w grupie i w tej właśnie grupie się rozwijania. Niemniej jednak jeśli ktoś jest troszkę aspołeczny, może sprawiać mu to maleńki problem. W Aionie raczej mało rzeczy można zrobić samemu.

6/10. 
    Dlaczego? Ponieważ po wbiciu maksymalnego poziomu gra mnie zniechęciła do siebie i zacząłem się nudzić. Trafiałem godzinowo akurat tak, że nikogo w legionie nie było online, przez co nie mogłem się wspólnie ze znajomymi pobawić. Dopiero teraz powoli wracam do gry i myślę, że z czasem zyska mocną siódemkę w moich oczach. Graficznie mogłoby być nieco lepiej (na przykład ta mgła w formie ścian, zamiast takiej płynnej... no... mgły).

Ja jestem na serwerze Barus. Znaleźć mnie można po stronie Asmodian pod nickiem Dracjonis.
Zapraszam do wspólnej zabawy!

`zawsze możesz poczuć się dotknięty

    Ostatnio jakoś więcej jest prywaty, aniżeli materiałów poświęconych grom komputerowym i filmom. Tak wyszło.
    Wiecie, jest tak dziwnie w tym świecie. Poznajesz kogoś. Zupełnie nowego dla Ciebie, interesującego z pozoru. Piszecie, z czasem coraz dłużej - dochodzi do tego, że rozmawiasz z nią/nim cały dzień i nawet nie zauważasz mijającego czasu. Macie wspólne tematy, okazuje się, że lubicie podobne rzeczy, a nawet dania. Myślisz sobie, że cholera, to przeznaczenie, musiałem poznać tego kogoś. I nagle coś sprawia, iż zmieniasz diametralnie zdanie. Co to było w moim przypadku?

   Przy okazji opowiastki o moich perypetiach w podróży wspominałem o pewnym forum RPG. Pewnego dnia pojawił się tam człowiek, który wykreował sobie dosyć interesującą postać. Stwierdziłem więc, że mogę napisać i zapytać, czy chciałby poprowadzić ze mną jakąś fabułę. Zgodził się, poprosił mnie o numer gadu-gadu, jako że nasza konwersacja nieco się rozwinęła. Zaczęliśmy pisać. Od słowa do słowa okazało się, że mam do czynienia z dwudziestoośmioletnim mężczyzną. Najdziwniejsze było to, że naprawdę cudownie mi się z nim rozmawiało. Nie czułem się zirytowany lub zmęczony. To trochę tak, jak wtedy, gdy poznawałem Igora - on także należał do tych nielicznych, którzy nie wkurzali mnie samym tym, że istnieją.
    Nie ukrywam, facet mnie podrywał. Jak się z tym czułem? Szczerze mówiąc i dziwnie, i miło. Wiecie, od ponad roku nie jestem z I. To trochę czasu. Sam nawet nie pamiętam, kiedy to ktoś ze mną chciał flirtować a nie ja z nim. Przyjemnie było być adorowanym. Uwodzonym. Niestety należę do tych niedoświadczonych, w zasadzie. Tanie, trochę słabe teksty podziałały na mnie bardziej, niż bym się mógł spodziewać. Coś typu "Masz piękne oczy, inteligentne poczucie humoru, zabawny" itd. Wstyd się przyznać, ale podziałało. Czułem, jak ktoś jest mną zainteresowany. Zaintrygowany. To było przyjemne.
    Kontakt się urwał. Nowy kolega wyjechał służbowo i nie ma go ponad dwa tygodnie. Ponoć w trakcie telefon się zepsuł, a teraz siedzi w Gdańsku (czy wspomniałem, że nowy kolega mieszka w Berlinie?). Los chciał, że kilka dni temu pisze do mnie koleżanka, która zna go dużo dłużej, niż ja. Mówi, że pytał o mnie i był ciekaw, czy przyjadę. Nie mogłem, dostałem w tym czasie mandat na trzysta złotych za brak biletu autobusowego, wobec czego wszelkie ewentualne wyjazdy poszły się kochać (co do tej pory napawa mną nieszczęściem, ponieważ podczas związku z Igorem przyzwyczaiłem się, iż w każde wakacje jestem nad morzem; a ja kocham właśnie być tam, ten jod... czuję się po prostu cudownie w takich miejscach). No nic, na spotkanie dojechała inna koleżanka.
    Od tej drugiej właśnie dowiedziałem się, że mój nowy kolega wspominał o wiadomościach, które ode mnie dostał w trakcie jego nieobecności. Nie ukrywam, nagłe zniknięcie i nie odzywanie się po dziś dzień uważam za absolutne zignorowanie mnie. To raczej przykre pod wieloma względami. W dodatku koleżanka, której stosunkowo ufam (bez przesady, ale jednak trochę na pewno) uważa, że było to raczej prześmiewcze. Nieco. No i zdecydowanie nie na miejscu mówienie o takich rzeczach w towarzystwie.
    Cóż mogę powiedzieć? Lekki zawód. Chociaż to było podejrzane od samego początku, drobna nadzieja istniała, że być może przytrafił się ktoś, kto będzie chociaż dobrym kolegą albo przyjacielem. Niestety, najwidoczniej trafiłem na człowieka, który sprawdzał swoje umiejętności. Zabawił się w grę "Ciekawe, czy będę potrafił go wyrwać". No cóż. Przyznaję, udało mu się. Poniekąd. Niech ten zawód nauczy mnie czegoś przynajmniej. Proszę?

` mary senne są przerażające

    Dzisiaj miałem najbardziej posrany sen w całym moim życiu. Przysięgam, nie było niczego bardziej porąbanego.
    Nie pamiętam początku. Wiem tylko, że rozmawiałem z jakimś kolegą, ale nie wiem kto to był i jak miał na imię. Być może nawet go nie znałem i tylko tutaj, w wyimaginowanym świecie stanowił kumpla (co jest bardzo możliwe). Mieszkałem z ojcem, co było w ogóle bardzo dziwne, bo nie mam go w domu od dziewięciu lat. Stwierdził, że dosyć tego komputera i mam sobie iść. Gdy już schodziłem, znalazłem coś dziwnego. Zupełnie jak program do monitoringu na komputerze. Gdy go włączyłem, zobaczyłem między innymi swoją sypialnię. A konkretniej - łóżko. Przeraziło mnie to i chciałem wyjaśnień co to ma znaczyć. I tu właśnie zaczyna się cały koszmar.
    W śnie mój ojciec to był chory na umyśle człowiek. Jarałem go. Masturbował się, widząc mnie. Walił sobie, gdy ja sobie waliłem (a nie ukrywajmy, masturbacja w moim przypadku na pewno miała miejsce, w końcu każdy czasem to robi). Miał z tego zdjęcia, miał fotki mnie, swoje... To było obrzydliwe, naprawdę. Powiedziałem, że jest jakiś popierdolony, że to nie jest normalne i ma z tym skończyć, natychmiast. Jestem jego synem, nie seksualną dewiacją, czy marzeniem erotycznym. Ale on, zupełnie jakby był głuchy stwierdził, że jestem taki seksowny i tak bardzo go kręcę. I że nie cierpi mojego nowego kolegi, bo on może mnie zabrać. Zaczęliśmy się kłócić. Ja chciałem stamtąd wyjść, w ogóle opuścić ten dom, ale on mi nie pozwolił, stanął na mojej drodze. Niewiele myśląc, w furii poleciałem na niego, popchnąłem, zaczęliśmy się siłować. Do momentu, w którym powiedział, że podnieca go to. Obrzydzony i przerażony odsunąłem się natychmiast. Nasze krzyki usłyszał dziadek, czyli ojciec mojego taty. Spytał, co się dzieje, a ja powiedziałem z niemal łzami w oczach, że człowiek, którego wychował jest totalnym świrem, że znalazłem monitoring, że mnie podgląda i wali sobie na mój widok, że się boję. Dziadek stał jak sparaliżowany - i trudno mu się dziwić. Wybiegłem dzięki temu zamieszaniu na zewnątrz. Na ulicę. Ale to była wolna forma ucieczki, ktoś widząc mnie uciekającego w przerażeniu dał mi rower. I tym rowerem spierdalałem. Uciekłem gdzieś, bardzo daleko. Wróciłem dopiero pod wieczór, bardzo ostrożnie i niepewnie. Tam, gdzie zostawiłem dziadka, był on dalej, ale wyglądał inaczej. Spytałem, gdzie ojciec, na co on stwierdził, że już jest w porządku i jestem bezpieczny. Przyznał, że go zabił, bo nie miał innej możliwości, gdyż mój ojciec mnie gonił i miał w planach zrobić sobie ze mnie nałożnicę. Pochowaliśmy go. I tu sen się kończy.
    Żeby nie było, nie mam nic do związków z dużą różnicą wieku, a może nawet i na przykład pomiędzy rodzeństwem. O ile obie strony tego chcą. W momencie, gdy fantazjujesz o swoim dziecku... to trochę ryje banie, nawet, jeśli to tylko sen. Na szczęście, to TYLKO SEN. I mój ojciec może i ma mnie w dupie, ale na pewno nie bierze mnie za obiekt seksualny. Całe szczęście. 

`oddajmy cześć dla zmarłych

    Obserwując starsze pokolenie w mojej rodzinie odnoszę wrażenie, że kiedyś dużo większą wagę przywiązywano do oddawaniu czci, pamiętaniu o zmarłych. Nie pamiętam żadnych imienin, nie obchodzę ich. Nie wiem nawet kiedy miała urodziny moja prababcia, babcia czy pradziadek, którzy umarli. Mieszkam też z dziadkiem, który zawsze, ale to zawsze odwiedza cmentarz. Każda niedziela, imieniny, urodziny, dzień matki, dziadka, babci, wszystko. Naprawdę. Ja nie odczuwam takiej chęci, potrzeby. To nie tak, że nie mam szacunku do przodków, których pamiętam, a którzy już nie są tutaj, ze mną. To chyba po prostu kwestia pokolenia. Mnie tego nie uczono, może mojego dziadka - tak.

    Nigdy nad tym nie myślałem, ale przyszło mi to do głowy, gdy akurat słyszałem kawałek rozmowy dziadka. Kult cmentarny jest może też związany z tym, że im bliżej, niż mnie? Może to po prostu przychodzi z wiekiem?

`zmień swoje gacie jak tak bardzo potrzebujesz zmian

    Jestem zmęczony. Nie, nie życiem. I nie, nie zamierzam ze sobą skończyć. Jestem zmęczony tym, czego ludzie ode mnie oczekują. Ponad pół roku temu sam doszedłem do wniosku, że czas się zmienić. Swoje wartości, podejście do życia i ludzi. To była moja decyzja, chociaż wynikła ona ze względu na ciąg wydarzeń. Nie znoszę jednak tego, jak to się w chwili obecnej odbija na mnie. Dużo osób wie, że staram się być inny. Lepszy, dla siebie, dla świata, dla innych ludzi. Bez przesady, nie wchodzę wszystkim w dupę. Raczej chodzi o bycie dobrym dla bliskich mi ludzi, czego kiedyś mi brakowało. I co? Ha. No właśnie. Dlaczego zawsze moi znajomi mają jakieś wąty do mnie? Nie wszyscy, ale ta konkretna o której myślę - owszem. Za każdym razem jest coś, co jej nie odpowiada. I wiecie co? To mnie wkurwia. Ile można? Ile mogę wytrzymywać ciągłego "zmień to", "zmień tamto", "nie rób tak", "nie rób inaczej". Co ja, kurwa jestem? Człowiek idealny, tylko tu i teraz możesz ulepić sobie z plasteliny cudownego kumpla?

    Napiszę raz, a wyraźnie: jeśli to jest Waszym celem, drodzy koledzy i koleżanki, to jebcie się. Nie będę się wiecznie zmieniał. Nie będę zmieniał każdej części tego, jaki jestem, bo Wam ta część właśnie nie odpowiada.

Przez filmy z morthem - "Spring breakers"


Spring Breakers (2012)
www.filmweb.pl
   Tytuł: Spring Breakers
Gatunek: Dramat
Produkcja: USA
Premiera: 5 kwiecień 2013 (Polska), 5 wrzesień 2012 (świat)
Reżyseria i scenariusz: Harmony Korine

     To jeden z tych tytułów, które oglądasz z nieco zdezorientowaną miną i pod koniec całej historii, która trwa półtorej godziny... absolutnie nie wiesz o co chodziło i co się w zasadzie wydarzyło! Witamy w "Spring Breakers".
    O czym? Jest kilka nastolatek, cztery dokładnie, które mieszkają w jakiejś niewielkiej pipidówie. Ich głównym, zdawałoby się, życiowym celem jest wyjechanie z rodzinnego miasta chociażby na ferie, na wakacje, odpoczynek, cokolwiek. Trzy z nich są absolutnie zdemoralizowane, a jedna w miarę normalna. Wyjeżdżają, aby się zabawić, rozerwać, pożyć innym życiem. I ja, jako widz spodziewałem się imprez, oczywiście. Nawet tych do białego rana. Ale tego, co przedstawił mi film - niekoniecznie, chociaż może powinienem. Brak pieniędzy równa się napad na sklepik lub knajpę, bo przecież zarobić to taka żmudna sprawa. Zasady? Jakie zasady? Bez żadnych hamulców imprezowanie cały czas, alkohol, narkotyki. To ponoć powieść o szalonych i wyzwolonych dziewczynach - jak dla mnie o głupich nastolatkach, które się trochę w tym szaleństwie zagalopowały.
    Dlaczego sięgnąłem do tego tytułu? Chyba z powodu aktorek w głównych rolach. Znaleźć tam możemy Vanessę Hudgens, znaną z "High School Musical" i Selenę Gomez, na przykład. Dwie gwiazdki Disney'a. Byłem ciekaw.
    Czym więc ta produkcja może być? Jak dla mnie to szyderstwo w czystej postaci. Znacie te teledyski muzyczne, prawda? Masa nagich lub prawie nagich kobiet, wijących się do muzyki, mężczyźni wytatuowani od głowy po czubki palców u stóp (i żeby nie było, tatuaże są sexy!) z wielkimi łańcuchami i podkreślający jacy to oni są gansta. Być może nawet z tego, jak ludzie postrzegają seks. Bo chyba coś jednak w tym jest, prawda? Niektórzy ludzie właśnie tak widzą zabawę, właśnie to jest ich wizją współżycia.
    To taka współczesna apokalipsa, w której następuje upadek moralności i degeneracja grup społecznych. Interesująca, ale raczej nie sprawiająca, że sięgnę po ten tytuł po raz kolejny.
    I wiecie co? Może ten film ma jakiś sens, w głębi. Może jest tak, jak napisałem powyżej - że to metafora, wizja taka lub owaka. Ale żeby dojść do takich wniosków musiałem obejrzeć film jeszcze raz i poczytać kilka recenzji i opisów, by w ogóle dopatrzeć się tego pod wpływem sugestii. Inaczej, przysięgam, dla mnie film miał początek, ale nie miał końca. Nie zrozumiałem o co chodziło w całokształcie. Według mnie szopka i tyle. To trochę za dużo jak na coś, co miało mieć głębie. Za dużo nonsensu w teoretycznym sensie.

4,5/10
Bo ogólne wrażenie pozostawiło jakiś niesmak. 

`perypetie z podróży

    Wczorajszy dzień nie był moim najlepszym dniem życia, zdecydowanie nie. Jakiś czas temu zdecydowałem się w końcu zapisać do ważnego dla mnie lekarza, który jednak znajduje się w Łodzi. I wczoraj właśnie miała odbyć się wizyta. Więc wsiadam w ten pociąg o 4:10 rano, a ponieważ nie ma bezpośredniego, to jadę z przesiadką w Warszawie. I dobra. Po siódmej nachodzi mnie myśl, że może jednak zadzwonić tam do lekarza, potwierdzić moje przybycie, bo jednak jadę z Białegostoku. Ale wtedy myślę sobie, że przecież gdyby odwołali, to bym dostał telefon. No to jadę. Sześć godzin w jedną stronę, 39 zł w jedną stronę. Jadę.
Jestem na miejscu. Współczuję w tym momencie WSZYSTKIM, którzy mieszkają w Łodzi. Narzekam na własne, ale to jest dopiero porażką. Brzydkie, zaniedbane, wygląda jak na slumsach. Znakomita większość miasta. Zadziwiająco szybko odnalazłem się w terenie, czego się nie spodziewałem. I na miejscu, uwaga, dowiaduję się, że lekarka ma pogrzeb i niestety, ma dziś wolne. No i wszystko szlag jasny trafił. Pyta, czy wizyta może być na dzisiaj i czy mam możliwość jakiegoś noclegu. A ja, że nie, w kieszeni mam tylko tyle co na powrót i jakieś drobiazgi, nic ponadto. Znajomych w Łodzi jak na lekarstwo, kilka z legionu w Aionie, ale znam ich niespełna tydzień, no do diabła ciężkiego.
    Wizyta na piętnastego przełożona, wracam. W stronę lekarza jadę tramwajem, ale jak pojechać z powrotem na dworzec? Idę na przystanek autobusowo-tramwajowy, a tam dupa, nie ma chcianej przeze mnie szóstki lub piątki, jest tylko szóstka nocna. Niech to cholera weźmie. No to co, taksówka, bo pociąg za dwadzieścia minut. Tylko nie mam numeru. Rozglądam się, może gdzieś jakaś stoi. A gdzie tam. Niby jakiś targ obok, ale taksówki ni widu, ni słychu. Jakaś przejeżdża, jest numer. Zapisuję, dzwonię. Nie ma takiego numeru. No chyba sobie kpicie?! Wracam do lekarki, szuka ona w Internecie. Nie potrafi znaleźć. Ręce mi opadły. Poszła zapytać kogoś. Dostałem numer, dzwonię. Taksówka przyjedzie za pięć minut. Ave legiony. Podjechała. Jestem na miejscu w kilka chwil, płacę trzynaście złotych. Nie jest źle. Idę kupić bilet do domu. Mówię, że ma być uczniowski i szukam peronu. Łódź Chojny to TAK WIELKIE ZADUPIE, że ma tylko dwa perony, a pociąg regionalny w jakąkolwiek stronę nie jest oznaczony, że jedzie tu albo tam - domyśl się, ha. No nic, wsiadłem, jadę. Konduktor prosi o bilety. Następnie o legitymację. I nagle dowiaduję się, że mam bilet studencki. Ja zdębiały patrzę na świstek papieru i faktycznie. Jak wół. Od dziś, moi mili, uczniowski to to samo co studencki. A mówiłem, kurwa. Patrzę na drugi bilet, z Warszawy do Białegostoku i to samo. Dubel, też studencki. No i co ja mam zrobić, dopłacam konduktorowi różnicę. Jestem już w Warszawie, zapas czterdziestu pięciu minut czasu. Idę więc do okienka z biletami by wymienić ten swój na taki z 37% ulgi. I dowiaduję się, że nie niestety, to nie tu. Mam iść na piętro, do auli czy czegoś i w informacji to wykonać. Tak, mówimy o Warszawie Centralnej. To idę. Numerek. I czekamy. Czas się kurczy. Moja kolej, bilet wymieniony, różnica zapłacona. Jeszcze trochę czasu jest. Idę więc do łazienki, a kolejno do Starbucksa. Kupuję cudowną mochę z lodem i dodatkową czekoladą. Sprzedawca pyta mnie o imię, a na dźwięk nie damskiego, a męskiego "Dawid" aż się zdziwił, ale to mnie rozbawiło. Wracam na dworzec, zaraz powinien być pociąg. A guzik, opóźnienie dwadzieścia minut. To idę do Subway'a kupić sobie kanapkę. Kupiłem, taką małą, bo myślałem, że zaraz będzie pociąg, więc niedługo wrócę do domu. Wydłużyli czas opóźnienia o dziesięć minut, pięć, kolejne dwadzieścia i czterdzieści. W sumie wyszło sto minut opóźnienia, gdybym wiedział o tym od razu, poszedłbym do Subway'a kupić kolejną kanapkę, przeszedłbym się po całym centrum, może gdzieś jeszcze, ale po co informować o tym z góry. No po co! No nic, dojeżdżam w końcu do Białegostoku, autobus był osiem minut temu. Pomyślałem, że taksówka wyniesie mnie z dziesięć złotych, bo tak zwykle to kosztuje, więc pojadę w ten sposób do domu, bo nie mam siły czekać na mpk. Idę, mówię gdzie i jadę. Koniec trasy, siedemnaście złotych. CO KURWA?! Ile?! Od kiedy?! W nocy kosztuje dziewięć osiemdziesiąt... O wy... Czyli nocą jest TANIEJ? Wkurwiony, zmęczony i zrezygnowany, ale w przedziwny sposób rozbawiony wracam do domu, biorę spaghetti, jem sobie, odpisuję na posty na forum i... Zasypiam.

    Pomyśleć, że za tydzień czeka mnie dubel z podróży - aż się odechciewa. Szczególnie, że wtedy nie wiem czy będę miał pociąg do Białegostoku, bo możliwe, że nie będę. Yay. Tak czy inaczej. Nie stać mnie na kolejną taką podróż, więc będę musiał prosić matki o pomoc. Jak cudownie.

Wspomniałem o forum. Chciałbym zaprosić Was do niego. Jeśli lubicie RPG, pisać i spędzać czas na tworzeniu fabuły jaka Wam się zamarzy to zapraszam na Rainbow RPG. Forum dopiero zaczyna, powstało dosłownie "na dniach", wobec tego niewielu jest ludzi i niewiele możecie jeszcze tam zobaczyć. Niemniej jednak poziom raczej niski nie będzie, a każdy może spróbować swoich sił i po prostu dobrze się bawić. Oczywiście także mam tam swoją postać, ale kto to jest - pozwolę sobie nie zdradzić, szukacie sami! Administratorką jest moja serdeczna koleżanka, także polecam, raczej będzie pozytywnie. Już my się o to postaramy.

+ dwa zdjęcia z podróży na Instagramie!
© Agata | WS | x x.